Jerzy Bereś
Drżenie podmiotu (1997)
(Tekst ukazał w katalogu wystawy Jerzy Bereś. Skok, Otwarta Pracownia, Kraków 2001, [przedruk w:] Jerzy Bereś, Wstyd. Między podmiotem i przedmiotem, red. J. Hanusek, wyd. Otwarta Pracownia 2002, s. 191-200.)
Motto: Bez taryfy ulgowej
Artur Sandauer
Pod koniec wieku, a także tysiąclecia, hasło: „czyń ziemię sobie poddaną” należałoby zamienić na hasło „czyń kosmos sobie poddanym”. Człowiek ziemię sobie poddaną uczynił. Teraz nie podbój ziemi, lecz odpowiedzialność za to, co się na niej dzieje, staje się wyzwaniem dla kondycji człowieka. Odpowiedzialnością tą już nie można obarczać Pana Boga.
Pod koniec II tysiąclecia zwycięża na szczęście demokracja. I to demokracja prawdziwa, liberalna, bez despotyzmu religijnego czy ideologicznego. Dzięki niej groźba przejęcia inicjatywy przez samozwańczych przedstawicieli ludzkości została odsunięta. Dodatkowo zwycięża wolny rynek. Jeśli nie zawładnie nim jakiś totalny monopol, to świat chyba nie umrze z głodu. Najzamożniejsi tego świata, aby się moralnie dowartościować, zaczną być może konkurować w gestach charytatywnych, uciekając jednocześnie przed kryzysem wywołanym nadprodukcją.
Światu grozi coś innego: totalne zmanierowanie, czyli zanik krytycznego osądu. O ile groźba zagłady nuklearnej wymusza odpowiedzialność i weryfikuje poczynania polityków, groźba głodu weryfikuje poczynania gospodarcze, o tyle w kulturze przy zaniku krytycznego osądu takiej weryfikacji brakuje.
W kulturze także triumfuje demokracja, ale jest to demokracja nieformalna. W demokracji formalnej drżenie podmiotu człowieka, to kłopotliwe poczucie odpowiedzialności wobec zewnętrznego wyzwania, ma szansę zaistnieć. Słabiutko, ale może drgnąć, przy wrzucaniu kartki wyborczej. Dzięki temu drgnięciu człowiek, poprzez akt świadomego wyboru, może mieć wpływ na wybór swoich przedstawicieli, co gwarantuje trwały pluralizm. A tylko pluralizm istniejący w formalnej demokracji jest w stanie wymusić odpowiedzialność konieczną do tego, aby coraz doskonalsze mechanizmy cywilizacyjne pozwalające np. prowadzić wojny nuklearne, gwiezdne, sterować procesami makroekonomicznymi, socjotechnicznie oddziaływać na społeczeństwa, nie wymknęły się spod kontroli.
W demokracji nieformalnej, która ogarnia w coraz większym stopniu kulturę, człowiek nie ma wpływu na wybór tego, co jest lansowane, co staje się wszechobowiązujące i wszechobecne. Tu drżenie podmiotowości człowieka nie ma szansy, by dojść do głosu. Inicjatywę w jego imieniu przejmują, a raczej samozwańczo przechwytują, wielkie agencje edytorskie, nagraniowe, reklamowe itp., które skutecznie dyktują, co w kulturze powinno mu smakować.
Przeciwko temu dyktatowi buntowały się, począwszy od beatników, kolejne pokolenia młodych ludzi. Jednak po początkowym zaskoczeniu młodzieżową rewolucją w latach 60-tych naszego wieku, z biegiem czasu agencje odkryły również dla siebie koniunkturę w kolejnych falach buntu i zaczęły wychodzić im na przeciw.
Dzisiaj, gdy zbuntowany młody człowiek, licząc na jakiś intersubiektywny kontakt, „wyluzuje się” ze swojej prywatności, „otworzy się” na innych ludzi i pójdzie na koncert albo meeting, wpadnie w tłum machający rękoma, wyrażający swoje uwielbienie i owacje na cześć mniej lub bardziej dyskretnie lansowanej gwiazdy. Ponieważ jest „wyluzowany”, dołącza do tłumu i robi to samo. Jest fajnie, ale żadnego kontaktu intersubiektywnego nie ma. Tutaj bowiem rządzi, panuje omam masówki.
Tak więc człowiek, jako odbiorca kultury, swoim uczestnictwem w coraz większym stopniu jedynie powiększa ilościowo omam masówek. Z zewnętrznego oglądu niestety nie tak wiele różnią się one od niegdysiejszych masówek w systemach totalitarnych. Pocieszające jest to, że obecnie dotyczą one jedynie kultury. Masowy odbiór kultury jest dzisiaj tym obszarem, w którym istnieje jakiś bakcyl totalizmu. „Wyluzowany” ze swojej prywatności młody człowiek wkracza w przestrzeń publiczną, w której toczy się śmiertelna wojna między tym, co jest normalne, intersubiektywne, a tym, co jest zmanierowane, masowe, sterroryzowane mas-kulturą. Jest niedoświadczony i najczęściej nie zdaje sobie sprawy z tej sytuacji. Dołączając do tłumu, na własne życzenie odpodmiotowuje się. Niegdyś w systemach totalitarnych człowiek odpodmiotowywał się poprzez uczestnictwo w masówkach, przymuszony tak zwaną „nieuchronną koniecznością dziejową”; dodajmy, że zakłamaną. Hannah Arendt opisała to i określiła jako banalność zła. Dzisiaj młody człowiek oderwany od swej prywatności, znajdując się na śliskim gruncie przestrzeni publicznej, wybiera masówkę, bo ona uwalnia go od kłopotliwego poczucia odpowiedzialności. Jak luz to luz. A to właśnie jest banalnym złem dnia dzisiejszego. Tkwi ono w mas-kulturze, która wytwarza groźne w skutkach zjawisko odpodmiotowionego mas-człowieka.
Francis Fukuyama twierdzi, że nazwa „człowiek” stała się pusta, bo nie oznacza już niczego. Odpowiedziałbym mu, że w przypadku odpodmiotowionego mas-człowieka tak rzeczywiście jest. Natomiast normalny człowiek znaczy wiele. To właśnie normalny człowiek, zachowujący swoją podmiotowość, uprzytamnia nam nieco może kłopotliwą, prostą prawdę, że to ludzie ponoszą współodpowiedzialność za to, co się dzieje na ziemi. Nie jacyś oni, ale my. W poczuciu tej współodpowiedzialności ludzie w trakcie dyskusji, debat, sporów itp., odbywających się w otwartej przestrzeni publicznej, wyłaniają spośród siebie, stale weryfikujące się, autentyczne elity i autorytety. Te stale weryfikowane elity i autorytety porządkują w imieniu opinii publicznej, na bieżąco, hierarchie wartości funkcjonujące w otwartym społeczeństwie. A to decyduje o jakości naszego bytowania na Ziemi. Z kolei jakość jest istotą kultury. I tu nazwa człowiek znaczy bardzo wiele.
Natomiast w świecie, w którym przestrzeń publiczna zostaje zobiektywizowana poprzez wyeliminowanie z niej podmiotowej obecności człowieka, zaczyna panować groźna utopia polegająca na wierze w to, że mechanizm wolnego rynku (nazywany niekiedy pragmatyzmem) jest w stanie porządkować hierarchie wartości również w kulturze. Tymczasem na wolnym rynku nie jakość, lecz ilość sprzedanego towaru jest sukcesem, przynosi zysk, daje fortunę. Tę właśnie sprzeczność skonceptualizował – według słów Marcela Duchampa – Andy Warchol, czołowy przedstawiciel pop-artu, dowodząc, że najwyższą umiejętnością artysty jest umieć zaistnieć na rynku, umieć się sprzedać. Przeniósł tym samym zdrową w końcu na materialnym, wolnym rynku zasadę marketingu do sfery duchowej.
Wartościowanie ilością odbiorców i popularnością określa mas-kulturę bardziej jako działanie uboczne wolnego rynku, niż jako kulturę. Twórca mas-kultury schlebiając dla forsy najbardziej pospolitym gustom nie jest w stanie obronić się przed zarzutem uprawiania prostytucji duchowej. Nie tylko bowiem nie tworzy on kultury, ale ją dewaluuje. I tu jest druga strona medalu banalności zła dnia dzisiejszego. A nazwa człowiek staje się rzeczywiście pusta. Nawiasem mówiąc, na lekarstwach jest ostrzeżenie o szkodliwości działań ubocznych. Przy stosowaniu wolnego rynku, o szkodliwym działaniu ubocznym mas-kultury ostrzeżeń brak.
Niestety to rozpanoszone w przestrzeni publicznej kurewstwo mas-kultury spycha, czy już zepchnęło elity kultury w prywatność, gdzie duszą się one we własnym sosie z braku weryfikacji, która może się odbyć tylko w otwartej przestrzeni publicznej. Przekonane jednak o swojej misji elity próbują półprywatnymi ścieżkami wpływać na to, co dzieje się w kulturze. Ale to już sprawia przykre wrażenie chorobliwego, niejasnego podskórnego elitaryzmu.
Rozważmy jednak całą kwestię od strony autentycznego twórcy kultury (nie pop-twórcy). Od wieków twórcy marzyli o powszechnym oddziaływaniu, pragnęli aby ich dzieła „trafiały pod strzechy”. Aury prawdziwie masowego odbioru swych dzieł doświadczyli jednak chyba jedynie uprzywilejowani twórcy lansowani przez propagandę w systemach totalitarnych.
Przyjmijmy dzisiaj przykład wybitnie utalentowanego człowieka, geniusza, który zabiera się do roboty, osiąga niezwykłe efekty, ma łut szczęścia i otrzymuje nagrodę Nobla. Natychmiast po ogłoszeniu werdyktu dopadają go wysłannicy ośrodków zarządzających firmamentem gwiazdorstwa. Czesław Miłosz doradzał Wisławie Szymborskiej, aby się gdzieś zaszyła, ukryła i przeczekała ten czas. Nie wiem, czy taka ucieczka jest możliwa. Ostatnio księżna Diana próbę ucieczki przepłaciła życiem. Również odczekanie wydaje się wątpliwym wyjściem z sytuacji.
Myślę, że istnieje paląca konieczność obrony kultury przed agresją kultury masowej. Mas-kultura, mająca dzisiaj zasięg globalny, doprowadza kulturę do spłaszczenia, w następnej kolejności doprowadzi do jej wyjałowienia, a w końcu do zawojowania przez kicz. Zapowiedzią tego są rozklejane po miastach świata, przy szosach, właściwie wszędzie, billboardy, które w większości są profesjonalnym kiczem. W kategorii masowego oddziaływania kicz jest bowiem najskuteczniejszym środkiem przekazu. Pojawienie się profesjonalnego kiczu jest zjawiskiem nowym. Dotychczas profesjonalizm stanowił nieprzekraczalną granicę dla kiczu.
Człowiek może oczywiście tolerować, jak to się dzieje codziennie, agresję mas-kultury w swej przestrzeni intersubiektywnej, może przechodzić ze szczyptą ironii obok np. agresywnego billboardu, ale jak śpiewał kiedyś Ptaszyn Wróblewski: „księżniczka może spaść z konia i ironia powinna opuścić nas”. Inna księżniczka uległa śmiertelnemu wypadkowi i ironia musi nas opuścić. Broniła swej osobistej niepodległości i iskra jej drżącego podmiotu zgasła.
Uważam, że człowiek musi zdobyć się na odwagę i spojrzeć prawdzie w oczy. Przechodząc obok agresywnego billboardu człowiek nie może nie podlegać jego działaniu. Billboard wdziera się bez pytania w przestrzeń intersubiektywną człowieka i tym samym w sposób brutalny i agresywny łamie godność jego osobistej niepodległości. W imię jakiej racji?! Niegdyś mentorzy faszyzmu, czy marksistowscy mentorzy komunizmu, u nas nazywanego socjalizmem, tłumaczyli to koniecznością dziejową. Osobista godność niepodległej jednostki miała być złożona na ołtarzu szczęścia ludzkości. Być może człowiek, chcący zarobić na „najlepszej paście do zębów”, nie jest świadomy, że w sposób bezczelny zapaskudza nam pejzaż, nie tylko miejski.
Przypomina mi się w tym miejscu wykład Josifa Brodskiego, wygłoszony na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, podczas przyznania mu doktoratu honoris causa. W wykładzie tym Josif Brodski mówił właśnie o niepodległości, jako istocie osobowości polskiej, która również jemu dawała nadzieję, gdy przebywał na karnej zsyłce w łagrze. Wielki pisarz trochę nas komplementował, ale ukonkretnił to, co powiedziała ogólnie, po kobiecemu Wisława Szymborska. Szymborska, kiedy zaczęła pisać swoje genialne wiersze stwierdziła po prostu: „przestałam kochać ludzkość, zaczęłam kochać ludzi”.
Tak! Są to proste, ale ważne słowa. Mas-kultura powstaje właśnie dla ludzkości. Kulturę tworzą natomiast ludzie, co gwarantuje jej bogactwo, zapewnia trwałą polifoniczność. Kulturę również odbierają ludzie, co z kolei gwarantuje jej stałą krytyczność, konieczną dla budowania różnych poziomów hierarchii wartości. Niestety ta skomplikowana tkanka międzyludzka jest dzisiaj brutalnie i agresywnie niszczona ogłuszającymi i oślepiającymi wytworami mas-kultury. Nie ma się co dziwić, że młodzieżowi przestępcy są przerażająco agresywni i brutalni, że tak łatwo mordują. Są to mutanci nakarmieni mas-kulturą.
Zapowiedzią groźby totalnego zmanierowania jest przenikanie języka mas-kultury do kultury elitarnej. Umacnia się obecność w kulturze elitarnej takich atrybutów kultury masowej jak neony, telewizory, lalki Barbie, a nawet klocki lego, nie mówiąc już o przenoszeniu do prestiżowych galerii chwytów z użyciem wielkoformatowej fotografii i ruchomych reklam.
Powrócę jeszcze do wykładu Josifa Brodskiego. Powiedział on, że od momentu powstania Solidarności był pewien jej zwycięstwa nad Kremlem. W dalszej części wykładu precyzyjną argumentacją uzasadnił dlaczego tak się musiało stać. Myślę, że polskie zmagania z totalizmem były naprawdę szczególnym doświadczeniem. W zadziwiający sposób wypełniły się słowa Józefa Piłsudskiego: „być pokonanym i nie ulec – to zwycięstwo”. Stało się tak w dużej mierze dzięki ochronieniu i przetrwaniu tożsamości narodowej w postaci żywej, twórczej kultury, a szczególnie sztuki. Na wschód od nas i nie tylko, bo także w NRD, kleszcze totalnego omamu były tak mocne, że nie było żadnych szans na przetrwanie jakiejkolwiek niezależnej, żywej tożsamości kulturowej. Natomiast zachodnie środowiska intelektualne uścisku tych kleszczy nie doświadczyły i stąd nadal bardziej kochają ludzkość niż ludzi. To szczególne doświadczenie wyniesione z przeszłości powinno nas uodpornić na wszelkie masowe omamy, i myślę, że w istocie tak jest. To co dzisiaj obserwujemy w życiu, a także niestety w funkcjonowaniu kultury, jest chwilowym, mam nadzieję przemijającym, zachłyśnięciem się komercją. Natomiast o odbudowującym się, cierpiącym na brak kapitału polskim kapitalizmie, można by powiedzieć, że właśnie dorobek kultury jest jego najtrwalszym kapitałem. Jest to jednak kapitał w dużej części niezbywalny i dlatego mało przydatny w natychmiastowej komercji. W dłuższym czasie może jednak procentować wieloma korzyściami. Tak więc wydawałoby się z jednej strony, że wyniesiona z doświadczeń przeszłości odporność na omamy powinna nam pozwolić stawić czoła zalewowi mas-kultury. Z drugiej strony kapitał żywej kultury nagromadzony w przeszłości powinien dzisiaj pozwolić nam na wypracowanie solidnego partnerstwa kulturalnego w kontaktach międzynarodowych.
Niestety nic z tego, bo wpadliśmy tymczasem w błędne koło i telepiemy się między kulturą klęski, a kulturą zrzuty. Kulturę klęski, jako naszą tożsamość narodową, przedstawiła Pani Maria Janion podczas jubileuszu 70-tych urodzin Andrzeja Wajdy. Kultura zrzuty zrodziła się w środowisku łódzkim w latach 70-tych. Jej twórcą był chyba Józef Robakowski. Ale już grubo wcześniej w Piwnicy pod Baranami śpiewano, że „kochać nie warto, śpiewać nie warto, upić się warto”.
W wykładzie jubileuszowym pani Maria Janion czyni analogię pomiędzy twórczością Andrzeja Wajdy i Józefa Conrada. Andrzej Wajda rozsławił w świecie kulturę klęski w XX wieku – stwierdza pani Maria Janion – a Józef Korzeniowski w XIX wieku wyniósł ją na poziom ludzkości. Należałoby moim zdanie zauważyć, że Conrad tworzył jednak w czasie, kiedy jeszcze nie było dylematu, czy kochać ludzkość, czy ludzi. Andrzej Wajda natomiast w wywiadzie dla „Polityki” stwierdził nieco kokieteryjnie, że w jego pokoleniu lepsi zginęli.
Myślę, że obok romantyków tragicznej ironii, należałoby wreszcie przyznać również trochę racji tym „lepszym” – romantykom zuchwałym, tym bardziej, że nie wszyscy zginęli. Dzięki nim, my Polacy, mogliśmy powiedzieć nie i Hitlerowi, i Stalinowi. Dzięki nim odzyskaliśmy niepodległość w 1918 roku, dzięki nim był „Cud nad Wisłą”, bitwa zaliczana przez historyków do tych bitew, które wpłynęły na losy świata. W 1956 roku było zwycięstwo połowiczne, ale to właśnie gdzieś w tym czasie Wisława Szymborska dokonała swojego wielkiego odkrycia. W końcu dzięki zuchwałym romantykom nastąpiło zwycięstwo w 1989 roku. Jakkolwiek tego faktu nie pomniejszać, to jednak przyczyniliśmy się znacząco do zmian w 1/5 świata. Nawet nie skory do przechwałek Tadeusz Mazowiecki stwierdził ostatnio, że mur berliński upadł wcześniej w Polsce. Wielu z tych romantyków zuchwałych zginęło, ale też ciemiężyciele dla nich właśnie nie mieli żadnej tolerancji. Wyjątkowy romantyk zuchwały, pułkownik Ryszard Kukliński żyje, ale zginęli jego synowie. Za swoją odwagę zapłacił olbrzymią cenę. Nie poniósł jednak klęski, choć prof. Andrzej Zakrzewski w rozmowie z pułkownikiem oświadczył ponoć, że lepiej byłoby dla niego gdyby nie żył.
I właśnie wobec tej konkretnej sytuacji demaskuje się w całej jaskrawości złowieszcza fikcja kultury klęski, która wsączyła się w mentalność polskiej inteligencji. Błąd tkwi w zbyt prostym przenoszeniu w przeszłości klęski fizycznej do strefy duchowej (w malarstwie symboliczny fotografizm). Tymczasem w naszej polskiej historii nie było poważniejszej klęski duchowej. Nawet Powstanie Warszawskie było tylko klęską fizyczną. W sferze duchowej – jak się okazało – było ono pierwszą klęską przyszłego układu Jałtańskiego. A już stan wojenny był całkowitą porażką reżimu. W sferze duchowej w sporze z narodem był to faul. Reżim zaczął zadawać ciosy poniżej pasa. Używając siły fizycznej przegrał przez dyskwalifikację. Naród wtedy walkę fizyczną już dawno wykluczył. Reżim tymczasem dopuścił się wielu zbrodni.
Holocaust nie był klęską duchową Żydów, tylko Niemców i ludzkości właśnie.
W tej sytuacji kultura klęski jawi się jako chorobliwa, prowincjonalna maniera pewnej części elity inteligencji polskiej. Natomiast jeśli chodzi o analogię do twórczości Józefa Conrada, to można poprowadzić ją w XX wieku jedynie do Teatru Śmierci Tadeusza Kantora. Jest to już jednak płaszczyzna egzystencjalna polskiej tożsamości kulturowej i jako taka może być partnerska w kulturze światowej. Jednak i w tym przypadku, Andrzej Partum, czołowy przedstawiciel z kolei kultury zrzuty, późniejszy twórca nihilizmu pozytywnego, zaatakował dzieło Kantora. Ogłosił ni mniej, ni więcej tylko pogardę dla jego Teatru Śmierci.
Kultura zrzuty opiera się już nie na ironii, jak kultura klęski, lecz na czystym sarkazmie. Jest to twór dwudziestowieczny, bazujący na awangardzie, czy pseudoawangardzie, jak twierdzili niektórzy. Kultura zrzuty powstawała i utrwalała się poprzez kolejne pokolenia młodych, utalentowanych ludzi, którzy swoje aspiracje życiowe, budowane w oparciu o idee przenikające ze świata, topili w kieliszku. Nie mogli realizować swoich aspiracji, ponieważ przyszło im żyć w zamkniętym społeczeństwie PRL-u, za żelazną kurtyną. I tak trochę dla zabicia przerażającej nudy PRL-u, przy narastającym sarkazmie, kieliszek po kieliszku, wsączało się w świadomość, a może nawet w podświadomość tych młodych wówczas ludzi przekonanie, że w kulturze nie ważne są jakieś tam spory o różne hierarchie wartości (toczone przez starszych), lecz czysta gra prestiżowa. Narzucił to niestety reżim PRL-u, który prowadził niezwykle precyzyjną i wyrafinowaną manipulację prestiżami, ponieważ każdy niezależny prestiż, autorytet zagrażał jego istnieniu. I rzeczywiście sukces uzyskiwali tylko ci, którzy pełnili jakąś rolę w tym systemie manipulacji; no może jeszcze ci, którzy potrafili go przechytrzyć prosząc w odpowiednim momencie o azyl za granicą.
Przekonanie, że kultura to czysta gra prestiżowa tkwi głęboko, gdyż i dzisiaj pani Anda Rottenberg na pytanie „dlaczego Bałka?” odpowiada, że artysta ten brał udział w takich to a takich prestiżowych wystawach. Nie dodaje już tego, że to ona właśnie ułatwiła (załatwiła) mu udział w tych wystawach. Sarkazm również pokutuje do dzisiaj w mnożących się jak grzyby po deszczu kabaretach, które urosły nawet do rangi sztandarowej kultury narodowej na wzór Piwnicy pod Baranami.
Błędne koło w kulturze polskiej utworzyło się więc na skutek zbyt mocno obecnej, smutnej spuścizny po zaborach oraz przykrej spuścizny po PRL-u. Tkwiąc w tym błędnym kole, gdzie kultura klęski odbiera nadzieję, a dodatkowo kultura zrzuty, po wypiciu koniaku lub whisky w elitarnym towarzystwie, wprowadza w błogi stan nieodpowiedzialności, Polak nie ma szansy ani ochoty na stawianie czoła zalewowi mas-kultury, ani na wypracowywanie trudnego partnerstwa w świecie. Mimo to z uporem godnym lepszej sprawy pani Maria Janion i Józef Robakowski na swój sposób chcieliby nam wmówić, że kultura klęski, czy też kultura zrzuty jest naszą polską kulturową tożsamością narodową.
Istotą naszej tożsamości kulturowej nie może być to, co było tolerowane przez naszych ciemięzców. A kultura klęski w pewnym sensie była na rękę mocarstwom rozbiorowym. Podobnie topienie w kieliszku aspiracji narodowych było na rękę reżimowi jałtańskiemu. O naszym być albo nie być zadecydowało przede wszystkim to, co nie było tolerowane. I właśnie to, co przetrwało w podziemiu, w ukryciu, na emigracji itp. stanowi trzon naszej tożsamości narodowej i powinno być fundamentem, powinno budować autentyczne, nie egzotyczne i pozorne partnerstwo ze światem w dziedzinie kultury. Nawiasem mówiąc nadużywanie pojęcia kultury i w rezultacie modne ostatnio mnożenie kultur trąci także jakimś zmanierowaniem. Czytałem jakiś czas temu w Magazynie Sztuki o kulturze krwiożerczej, a nawet o kulturze gwałtu, co jest już całkowitym bełkotem.
Myślę, że do tego stopnia nie damy się zwariować. Uważam, że jedynym wyjściem z sytuacji byłoby przywrócenie obecności w kulturze konkretnych dzieł i to takich, które mogłyby stymulować jakąś ponadczasową refleksję, i co za tym idzie pogłębiony osąd. Jest to jednak niemożliwe bez uprzedniego powrotu krytyki, i to krytyki beż żadnych taryf ulgowych. Świat kultury jest bowiem niemiłosiernie zaśmiecony poprzez długotrwałe okresy zawieszenia osądu w XX wieku. Takiej częściowej weryfikacji dokonał Artur Sandauer w latach 50-tych, po okresie skrajnie instrumentalnego traktowania kultury w czasach stalinowskich. Podobna weryfikacja okazała się już niestety niemożliwa po okresie instrumentalnego traktowania kultury po obu stronach frontu w czasie wojny reżimu z Narodem w latach 80-tych. Wręcz odwrotnie: koniunkturalizm korzystający z taryf ulgowych – po jednej i po drugiej stronie – utrwalił się i dzisiaj mówi się już o klasykach tego czasu.
Nie przebierający w środkach koniunkturalizm stał się normą.
Konieczny powrót krytyki w tej sytuacji będzie trudny i bolesny, ale wcześniej czy później musi nastąpić. Nasi ostatni Mohikanie krytycznego myślenia Artur Sandauer i Stefan Kisielewski także nie mieli łatwego życia, ponieważ nawet w środowiskach najwyższej klasy intelektualnej powstają elitarne układy towarzyskie, w których panuje reguła wzajemnego bezkrytycyzmu. Stąd kłopoty Stefana Kisielewskiego w środowisku Tygodnika Powszechnego, a Artur Sandauer nie przyjął się nawet w wyjątkowo antykoteryjnej Grupie Krakowskiej.
Kończąc pisanie usłyszałem przez radio zdanie wypowiedziane przez Gustawa Herlinga Grudzińskiego, po ogłoszeniu werdyktu ostatniej nagrody Nobla w dziedzinie literatury: „Akademia Szwedzka ostatecznie ośmieszyła się”.
Można więc powiedzieć już bez obawy posądzenia o nacjonalizm czy megalomanię narodową, że wszyscy Polacy tak naprawdę do końca, co do jednego, nie dadzą się omamić chyba nigdy. A miałem już pewne wątpliwości, ponieważ wielu znających twórczość Wisławy Szymborskiej odkryło jej genialność dopiero po otrzymaniu przez nią nagrody Nobla. Powstało nieodparte wrażenie, że jedynie sukces uświęca dzieło. Tak jak to się dzieje w mas-kulturze, gdzie dzieło jest tylko punktem wyjścia, pretekstem, czy też załącznikiem do wielkiej gry o sukces, jaką toczą między sobą agencje nagłaśniające, reklamujące itp. W grze tej, w miejsce niewymiernych, ciągle weryfikujących się wartości kultury, wkracza twarda, kasowa wymierność mas-kultury. Ale przecież w kulturze sukces nie uświęca dzieła. Jest dokładnie odwrotnie: wybitne dzieło co najwyżej może uświęcać honorującą je nagrodę, instytucję, podnosić jej prestiż, jeżeli oczywiście dokonany przez nią osąd był trafny. Jednocześnie samo staje przed kolejną próbą weryfikacji. Prawdę tę jednak dopiero ujawnia niezwykle mocne, odważne drżenie podmiotu Herlinga Grudzińskiego. Dając świadectwo, zarówno teraz, jak i pół wieku wcześniej, istnieniu poczucia odpowiedzialności za to, co się dzieje na ziemi, w tym wypadku w kulturze.
Chwała więc Gustawowi Herlingowi Grudzińskiemu. Natomiast Królewska Akademia Szwedzka niebezpiecznie się „wyluzowała”.
Kraków, 17.X.1997
Tekst ten powstał 4 lata temu. Dziś to nie księżniczka spadła, ale Ameryka została „zrzucona z konia”. Dlatego ironia nie tylko powinna, ale musi opuścić nas.
Kraków 28.09.2001