Jerzy Bereś
J.B. a Grupa (2008)
(tekst ukazał się z pewnymi zmianami w: „Grupa Krakowska (Dokumenty i materiały z lat 1932-2008)”, Cricoteka, Kraków 2008.)
Od pewnego czasu namawiałem Józefa Chrobaka, aby z okazji 50-lecia Grupy Krakowskiej zrobił wystawę i wydał jakieś wydawnictwo. Rozmawialiśmy na ten temat wielokrotnie, a Józef stwierdzał, że trzeba to zrobić, tylko ciągle miał kłopoty z tekstem, bo nikt go nie chciał napisać. W końcu oświadczył mi, że jeśli mamy coś wydać, to nie ma innego wyjścia, tylko ty musisz go napisać.
Napisałem więc, ale coś mi kazało, by tę relację, obejmującą ponad pół wieku, napisać w trzeciej osobie, używając swojego inicjału. Gdy się zastanowiłem nad przyczyną użycia tej dziwnej trochę formy, doszedłem, że jest ich kilka. Najważniejszą jest ta, że przez całe dziesięciolecia robiąc to, co robiłem, czułem się jak podejrzany, i przez władze, i przez instytucje, i wreszcie przez kolegów ze środowiska. A o podejrzanych pisze się przecież używając ich inicjałów.
Drugą przyczyną jest to, że chciałem na siebie i na wydarzenia, w których brałem udział, spojrzeć z zewnątrz. Tyle było różnych sytuacji, różnych zamierzeń i możliwości. I przeminęły one, rozwiały się, niedokończone lub przerwane w połowie. Myślę więc, że to pisanie w trzeciej osobie wynikło również z odczucia, że ta historia jest już w jakiś sposób zamknięta, choć z drugiej strony mam nadzieję, że jednak tak nie jest. Legenda Grupy bowiem w Krakowie jest ciągle żywa.
***
J.B. urodził się przed powstaniem pierwszej Grupy Krakowskiej. Utworzyli ją w pierwszej połowie lat 30-tych XX wieku, zafascynowani nową, awangardową sztuką, studenci Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. W równym, a może nawet w większym stopniu, byli oni także zauroczeni nową, rewolucyjną ideą postępową, ideą komunistyczną. Podejmując działalność, ponosili jej konsekwencje – byli wyrzucani z uczelni, trafiali nawet do więzienia. Po latach, po skrajnie traumatycznych przeżyciach wojennych – dwoje z nich było Żydami – znaleźli się w rzeczywistości Polski Ludowej. Zapanowała ideologia, o którą walczyli. Do władzy doszła partia, której byli członkami. Jakimi sposobami doszła ona do władzy, to sprawa odrębna. Nie była to już partia komunistyczna. W Polsce budowano socjalizm, a partia była robotnicza. Słowa komunizm nie używano.
W tej nowej rzeczywistości artyści pierwszej Grupy Krakowskiej z zapałem, o ile to było możliwe po przeżyciach wojennych, włączyli się do udziału w wystawach oraz życiu artystycznym awangardy, organizowanym przez młodszych artystów, skupionych wokół Tadeusza Kantora. T. Brzozowski, J. Kraupe, M. Porębski i inni artyści z tego kręgu byli zahartowani w działalności, organizowali bowiem pod wodzą Kantora teatr podziemny w czasie okupacji hitlerowskiej.
Aktywność artystycznej awangardy była jednak możliwa tylko do pewnego czasu. Polska Ludowa bowiem, po układach w Jałcie, znalazła się w orbicie wpływów sowieckich. Od końca wojny, krok po kroku, następowała stalinizacja życia. Po rozprawieniu się ze zbrojną opozycją poakowską, władza rozpoczęła walkę z Kościołem, a następnie po parcelacji majątków zarządziła kolektywizację wsi. W międzyczasie zmieniano nazwy ulic i miast: Starowiejską na Stalingradzką, Katowice na Stalinogród. W hymnie zamiast „da nam przykład Bonaparte” śpiewano „dał nam przykład Józef Stalin, jak zwyciężać mamy”. W końcu przyszła kolej na kulturę i sztukę. Gdzieś od przełomu 1949 i 1950 roku zaczął obowiązywać jedynie słuszny kierunek w twórczości i pedagogice: realizm socjalistyczny. Wszystko inne – awangarda, koloryzmy, ekspresjonizmy i inne formalizmy – zostało potępione jako relikt kultury burżuazyjnej, antypostępowy i reakcyjny. Wielu artystów straciło pracę na uczelniach. Między innym imiennie potępiony został Tadeusz Kantor .
W tym właśnie okresie J.B został studentem Akademii Sztuk, już nie Pięknych, lecz Plastycznych. Jeszcze zanim na środowisko padł krach socrealizmu, J. B chodził po różnych uczelniach i ta, to jest Akademia Sztuk Plastycznych, spodobała mu się najbardziej. Wydawało mu się, że w czasach nadciągającej stalinizacji, na tej uczelni będzie możliwość jakiejś samorealizacji. W ostatniej chwili przeniósł więc swoje papiery z Politechniki na Akademię, choć miał również zdolności do przedmiotów ścisłych. Liczył, że obok sztuki będzie mógł studiować matematykę.
Wszystkie te plany runęły, ponieważ zaplanowano, że właśnie jego rocznik studentów zostanie wykorzystany jako „czysty i świeży” narybek postępowej sztuki realizmu socjalistycznego. Na Akademii zlikwidowano pracownie profesorskie. Dla pierwszego roku wyznaczono specjalnych pedagogów. Namnożono przedmiotów związanych z ideologią marksistowską, studiami historii WKPB itp. Zaprowadzono żelazną dyscyplinę. Zabroniono studentom korzystania z biblioteki, mimo że była zaopatrzona w książki o sztuce z całego świata.
Stalinizm w życiu codziennym przybierał tragikomiczne przejawy. Słuchanie i granie jazzu zostało zakazane. Wszystko, co modne, było potępione. Próbowano nawet organizować „bojówki”, które miały ścierać szminkę z ust kobiet. Do J.B, a także do innych studentów Akademii, dociera jednak wiadomość, że istnieje grono artystów awangardowych, którzy odmówili udziału w socrealizmie. Spotykają się w kawiarni u Warszawianek i żywo dyskutują.
W gronie tym byli artyści pierwszej Grupy Krakowskiej. Socrealizm był dla nich dramatem. Należeli bowiem do formacji ideologicznej, która go zadekretowała. Maria Jarema oświadczyła wtedy, że czuje się sobą tylko wtedy, gdy stoi przed sztalugą. Zdarzyło się, że podarła swoją legitymację partyjną i wyrzuciła przez okno. Kornel Filipowicz, jej mąż, późniejszy opozycjonista, biegał po ulicy i zbierał strzępki w obawie przed milicją. W gronie artystów, którzy odmówili udziału w socrealizmie, prym wodził oczywiście T. Kantor. Wyłamał się z tego towarzystwa jedynie M. Porębski. Poparł on Andrzeja Wróblewskiego, który wraz z Grupą Samokształceniową włączył się w socrealizm i mocno za nim agitował.
Na Akademii dryl stalinowski po dwóch latach trochę się jednak załamał, przywrócono system pracowni profesorskich. Dzięki temu J.B wraz ze swoją sympatią Marią Pinińską, znalazł się w pracowni Xawerego Dunikowskiego. Pracownia ta była azylem wobec panującego socrealizmu, którego Xawery Dunikowski nie tolerował. Przy studentach kpił sobie z ministra kultury Sokorskiego, nazywając go politrukiem.
W 1953 roku, po śmierci Stalina, zwołano zebranie wybranych studentów Akademii. Na tym zebraniu działacze partyjni, z Włodzimierzem Buczkiem na czele, ze łzami w oczach oświadczyli, że teraz, po śmierci „Ojca Rewolucji Światowej”, trzeba wypełnić tę lukę wstępując do PZPR. Po tym apelu obecni podchodzili po kolei do stołu prezydialnego i podpisywali deklaracje. Jedynie J.B wraz z przyjaciółmi, Lucjanem Mianowskim i Jerzym Fedorowiczem, tego nie zrobili. Przylepieni do ściany wytrzymali presję psychiczną całej sali.
Pod koniec czwartego roku studiów pani Wanda Ślendzińska, asystentka prof. Xawerego Dunikowskiego, zapytała J.B, czy mógłby w czasie wakacji pracować u Profesora. Profesor bierze udział w ważnym konkursie na pomnik i życzyłby sobie, aby J.B mu pomagał. Propozycja była mocno tremująca, gdyż profesor miał ogromny prestiż, ale J.B oczywiście się zgodził.
Okazało się, że jest to konkurs na pomnik Józefa Stalina. Miał on stanąć przed Pałacem Kultury w Warszawie. Dla J.B był to absolutny szok. Na nieśmiałą uwagę, że przecież to morderca, Xawery Dunikowski odpowiedział, że w dziejach ludzkości byli gorsi tyrani i mają pomniki. Stalin był wodzem, który wygrał wojnę. Dodał jeszcze, że był to drapieżny, kaukaski orzeł, który osiadł na Kremlu. J.B nie miał wyjścia. W końcu nie Stalin, lecz osoba X. Dunikowskiego i praca z nim była dla niego ważna. Projekt miał ok. 2 metrów wysokości, postać Stalina przed Pałacem Kultury miała być wykuta w granicie i mieć 15 metrów wysokości.
Praca z X. Dunikowskim była dla J.B wielkim przeżyciem. Były nim także wspólne wyjścia na obiady do jeszcze funkcjonujących, prywatnych restauracji. Dunikowski był tam gorąco witany i od razu prowadzony do pokoi dla wyjątkowych gości, gdzie podawano specjalne porcje. Każde wejście do kawiarni wywoływało poruszenie, wszyscy się kłaniali. W restauracji żydowskiej wiedzieli jaką nalewkę podać panu Xaweremu. Najlepiej jednak Xawery Dunikowski czuł się przy miodzie w miodosytni na Rynku Głównym. Tam opowiadał studentowi J.B, jak to się dawniej pojedynkował, i pokazywał mu swoje blizny. Wspominał także swoich byłych studentów, Wicińskiego i Marię Jaremę. Twierdził przy tym, że awangarda to przemijająca maniera.
Termin konkursu na pomnik Stalina już minął, ale władze w Warszawie i komisja konkursowa czekały na pracę X. Dunikowskiego. Kiedy w końcu dotarła ona do Warszawy, na władze Polski Ludowej padł strach przed Kremlem. Uznano, że Dunikowski zakpił sobie ze Stalina. Było to nieporozumienie. Projekt przedstawiał co prawda Stalina jako egocentrycznego despotę, ale była to dobra rzeźba, uproszczona, surowo rzeźbiona postać, monumentalna. Konkurs jednak nie dał efektu i żaden pomnik nie powstał. Dunikowski chciał jeszcze pokazać rzeźbę na wystawie „X. Dunikowski i uczniowie”, ale w ostatniej chwili przed otwarciem zdjęto ją z ekspozycji i od tego czasu zniknęła.
W czasie współpracy z X. Dunikowskim J.B nie znał artystów pierwszej Grupy Krakowskiej, ani też nikogo z otoczenia T. Kantora. Ale nie wykluczone, że ktoś z nich odnotował w pamięci studenta, który przychodził z X. Dunikowskim na kawę, sernik, miód czy lody do kawiarni, w których przesiadywali, o czym świadczyłyby późniejsze zdarzenia, zwłaszcza stosunek do J.B Tadeusza Kantora.
Tymczasem kult Stalina, mimo jego śmierci, nadal trwał, a może nawet bardziej się upowszechniał. Wyczuwało się jednak też powiew pewnego luzu. U Michalika na Floriańskiej w Krakowie pan Drążek zaczął z zespołem grać do tańca muzykę jazzową i zapoczątkowało to tłumne bale. Na Akademii odbywają się w tym czasie spotkania z jazzmanami Trzaskowskim, Trzcińskim, Kurylewiczem. J.B z Marią Pinińską chętnie w nich uczestniczą. Latem 1955 ma odbyć się Światowy Kongres Młodzieży, który będzie towarzyszył otwarciu Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina w Warszawie. W Zachęcie ma odbyć się międzynarodowy konkurs na rzeźbę, a w Arsenale ma być otwarta polska Wystawa Młodych. Młodzi artyści ZPAP mają nadzieję przełamać drętwotę socrealizmu. Organizatorzy zwracają się również o udział w tych imprezach do studentów z pracowni X. Dunikowskiego, którzy właśnie takie prace mają, jakie odpowiadają zamierzeniu.
Będąc kiedyś na Łobzowskiej, w celu nawiązania kontaktów z artystami z ZPAP, J.B zajrzał do sali klubowej. Tam za długim stołem, obok sceny, siedział mężczyzna. Przebierał coś w papierach i rysunkach. Czarny, nieusztywniony garnitur, wąskie nogawki spodni, czarna muszka lub wąski krawacik, biała koszula z podwójną stójką. Pociągła twarz, energicznie łyskające oczy. W szarej rzeczywistości PRL-u był to widok zjawiskowy. J.B dowiedział się, że osobą za stołem jest Tadeusz Kantor, o którym już wiele słyszał. Tworzy właśnie Teatr „Cricot 2”, na wzór przedwojennego „Cricot 1”. Będzie wystawiał tu wraz z Jaremianką „Mątwę” Witkacego.
W tym czasie J.B wyrzeźbił z pamięci figuralny portret X. Dunikowskiego. Chciał rozładować obsesję związaną z silną osobowością swojego mistrza. Portret zostaje przyjęty przez jury i pokazany na Wystawie Młodych w Arsenale. Maria Pinińska odnosi sukces w międzynarodowym konkursie na rzeźbę. Otrzymuje 3 nagrodę i pokonuje Alinę Szapocznikow, która dostaje tylko wyróżnienie. Mimo otwarcia Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, międzynarodowy Kongres Młodzieży wpłynął na dalsze rozluźnienie stalinizmu. W końcu przyjechała do Polski młodzież z wolnego świata, co prawda lewicowa, zafascynowana rewolucją kubańską, ale jednak.
Jesienią teatr „Cricot 2” odniósł wielki sukces. Na „Mątwę” zjeżdżali ludzie z całego kraju. Po przedstawieniach grała orkiestra jazzowa Kurylewicza, podrywając obecnych do spontanicznej zabawy. To tutaj Maluch, chłopak Kiki Lelicińskiej, późniejszy światowej sławy reżyser filmowy Roman Polański, wskakuje na scenę i wyśpiewując jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, poklepuje się dla animuszu po udach w rytm big bitu. J.B wraz z Marią Pinińską chłoną z przejęciem przedstawienie i potem w oczywisty sposób włączają się do spontanicznej zabawy.
Czas był dość niezwykły. Panowało odczucie, że muszą nastąpić jakieś zmiany. I rzeczywiście nadszedł znamienny rok 1956. Wiosną obiegła świat informacja, że na Kremlu oskarżono Stalina o morderstwa i usunięto z mauzoleum. W czerwcu w Polsce krwawo rozprawiono się z buntem robotników w Poznaniu. Ale już w październiku Gomułka wyszedł z więzienia i nastąpiła tzw. odwilż. Skończył się stalinizm. Równocześnie jednak krwawo zmiażdżono powstanie węgierskie.
J.B w roku tym miał ukończyć studia. Podobnie jak jego koleżanki i koledzy przygotowuje pracę dyplomową. Tymczasem X. Dunikowski zakończył swoją pracę na Akademii i przeprowadził się do Warszawy. Zrobił to niechętnie, został jednak przekonany przez swoją sekretarkę-menadżera, panią Flukowską, która argumentowała m.in. że będzie tam miał lepszą opiekę medyczną.
Mimo to X. Dunikowski postanowił jednak doprowadzić swoich studentów do końca i odebrać prace dyplomowe. Dojeżdżał w tym celu z Warszawy. Tymczasem władze Akademii nie wyraziły na to zgody. X. Dunikowski oraz dyplomanci nie przyjęli tej decyzji do wiadomości. Profesor odebrał w pracowni na Helclów przygotowane przez cały rok prace, ocenił je i urządził wieńczący studia bankiet w Grand Hotelu. Oficjalna komisja Akademii nie znalazła jednak kryteriów do oceny prac dyplomowych. Wybuchł skandal. Komisja jako warunek uzyskania dyplomu zaproponowała tygodniowy rysunek z modela. Była to całkowita kompromitacja, ale nie było wyjścia. J.B, Maria Pinińska, Bronisław Chromy, Tadeusz Szpunar i inni z tego rocznika, otrzymali dyplom ASP na podstawie rysunku z modela.
Dyplomanci rocznika J.B mieli w pracowni na Helclów wiele innych prac, nie tylko prace dyplomowe. Pracownia jest lokalem wyjątkowym. Zbudowana została za czasów Szymanowskiego i przystosowana była do tworzenia wielkich pomników. Miała prowadzącą wprost z ulicy bramę wjazdową do pierwszej sali, w której mieściła się żelazna konstrukcją do zamontowania suwnicy, służącej do przenoszenia wielkich kamieni. Druga sala była równie wielka powierzchniowo, ale jeszcze wyższa, z urokiem pruskiego muru, z wysoko osadzonymi wielkimi oknami, miała także górne światło. W zasadzie był to obiekt zabytkowy, bo po Szymanowskim korzystał z niej Dunikowski i inni. Pracownia była własnością Akademii, która jednak jej nie wykorzystywała, ponieważ po wyjeździe Dunikowskiego jedynie w drugiej sali pod antresolą znajdował się magazyn gipsowych rzeźb byłych studentów. Lokal był całkowicie zaniedbany, od lat nie remontowany.
Absolwenci po otrzymaniu dyplomów postanowili okupować swoją pracownię, ponieważ nie mieli gdzie zabrać prac, gdzie pracować, ani nawet gdzie mieszkać, gdyż byli w większości zamiejscowi. Dzieje się to wszystko w atmosferze popaździernikowej odwilży i absolwentom wydaje się możliwe odstąpienie niepotrzebnego lokalu przez Akademię i uzyskanie przydziału od władz miasta oraz. Akademia jednak odmówiła. Władze miasta były natomiast przychylne. Pan Drobner, znany działacz, mówił nawet: załóżcie mocne kłódki i sprawa zostanie załatwiona.
Konflikt nabrał rozgłosu, zajęła się nim prasa, konkretnie Echo Krakowa, gdzie ukazały się artykuły pana Skrzyneckiego i pana Adolfa. Przy okazji wskazywano na problem braku miejsca dla życia artystycznego, w którym mogłyby się mieścić jakiś lokal jazzowy, kabaret, nieoficjalne wystawy itp. W tym czasie docierają do Krakowa informacje o wspaniałych klubach egzystencjalnych w paryskich piwnicach. Władze miasta oświadczyły, że są gotowe udostępnić piwnice w Krakowie, tylko zainteresowani muszą je sami znaleźć. Po pewnym czasie takie piwnice się znalazły, w Pałacu pod Baranami i w Krzysztoforach.
Na fali odwilży triumfują wszyscy ci, którzy odmówili udziału w socrealizmie. W całej Polsce ujawniają się grupy artystów awangardowych, które wcześniej powstawały w ukryciu, jak Grupa Zamek w Lublinie, Grupa 53, czy grupa Matuszewskiego w Poznaniu. Grupa w Krakowie jest z nich największa i najsławniejsza, wsparta dodatkowo teatrem „Cricot 2”. Artyści z nią związani urządzają wystawy zbiorowe, jak wystawa „Dziewięciu”, „Wystawa nowoczesnych”, a także indywidualne lub podwójne, jak wystawa Kantora i Rudowicz. J.B z podziwem oglądał te wystawy. Sam, po zapisaniu się do ZPAP, także zaczął wystawiać. Urządził wystawę z Marią Pinińską i Tadeuszem Szpunarem w galerii związkowej ZPAP na Łobzowskiej oraz na dziedzińcu w Rynku Głównym.
Akademia jednak nasłała milicję, aby ta wyrzuciła młodych artystów z pracowni na Helclów. Milicjanci przychodzą i robią wywiad, również z dozorcami, państwem Warzechami, którzy mają mieszkanie, do którego wchodzi się wysokimi schodkami z pierwszej sali. Są oni bardzo przychylni młodym artystom, gdyż znają ich od lat. Milicja stwierdza więc, że nie widzi żadnego przestępstwa, jest spokój, ludzie pracują. To właśnie do Warzechów na chwilę wpada profesor Taranczewski. Przynosi koty, by je zostawić, bo gdzieś wyjeżdża. Głośno wyraża zdziwienie, że tu jeszcze są ci „geniusze od Dunikowskiego” Choć profesor Taranczewski był życzliwy młodym artystom, to jednak to ironiczne określenie świadczyło najlepiej o stosunku Akademii do dyplomantów Dunikowskiego.
J.B próbował jeszcze raz ubłagać rektora o odstąpienie pracowni. Poszedł z delegacją do rektoratu. Tam jednak rektor Czesław Rzepiński łapiąc się za serce, zdenerwowany krzyczy: ukołysani na falach pieśni rewolucyjnych, wydaje się wam, że wszystko wam wolno! Był przy tym obecny profesor Jonasz Stern, prorektor. J.B spotkał się z nim po raz pierwszy oko w oko. Jonasz Stern w czasie całego spotkania milczał. Jedynie w momencie, kiedy J.B stwierdził, że jest to nieludzkie, gdy starsi koledzy artyści nie chcą pomóc młodszym, zareagował dziwnym skurczem. Kiedy później przy okazji jakiejś wystawy młodych, krytycy określili prace „geniuszy od Dunikowskiego” jako „skok w rzeźbie polskiej” Tadeusz Kantor miał podobno stwierdzić, że jest to może i skok, ale w próżnię. Być może miał rację, ale na razie prawdziwa przepaść zaistniała gdzie indziej.
Kiedy pewnego dnia rankiem J.B przybył do pracowni, zastał wszystkie prace, narzędzia, rzeczy na ulicy, w sieni i w ogrodzie. Zawiodła czujność kolegów, którzy pełnili dyżury. Pracownia na Helclów nigdy już nie była wykorzystywana i w końcu została zburzona. Przepadł ciekawy zabytek. Za to energia „geniuszy od Dunikowskiego” znalazła ujście w innym miejscu.
Bronisławowi Chromemu i Magdzie Pruszyńskiej udało się załatwić u władz miasta przydział na piwnice w Pałacu pod Baranami. Zamierzali oni utworzyć tam klub Związku Studentów Polskich. W piwnicach, po ich odgruzowaniu, ukazał się kominek. Tam, przy ogniu, zaczęli się zbierać młodzi ludzie. Zaczęto organizować imprezy, ściągnięto fortepian. Odbył się nawet koncert Pendereckiego. Były to jednak dość drętwe imprezy. „Tych chuliganów”, to jest Skrzyneckiego i Dymnego, nie chciano do piwnicy wpuścić. J.B też tam przebywał, ale jednocześnie czuł, że tkwi w przepaści, o której mówił Kantor. Był jednak wśród tych, którzy głosowali za wpuszczeniem grupy Skrzyneckiego i Dymnego, która miała ożywić atmosferę. I tak się też stało, dzięki temu powstał w Piwnicy pod Baranami kabaret.
W tym samym czasie Stanisław Balewicz odgruzowywał i odwęglał większą, wspanialszą piwnicę krzysztoforską. Artyści skupieni wokół T. Kantora oraz pierwszej Grupy Krakowskiej, starali się o zarejestrowanie stowarzyszenia. Była to sprawa dużo poważniejsza, ponieważ na to musiały wyrazić zgodę władze centralne w Warszawie. Może to Kliszko, może nie Kliszko, a może Artur Sandauer, mąż Erny Rosenstein, pomógł w załatwieniu zgody. Na fali odwilży, po napisaniu książki „Bez taryfy ulgowej”, w której rozprawił się z socrealizmem w literaturze, również on stał się gwiazdą krytyki literackiej. W każdym razie Grupa Krakowska została zarejestrowana w Sądzie w Krakowie pod numerem 1, jako stowarzyszenie artystyczne. Rok później odbyła się pierwsza wystawa Drugiej Grupy Krakowskiej, połączona z hucznym otwarciem Galerii Krzysztofory, niemal pazurami wydrapanej przez S. Balewicza. Zanim jednak Galeria Krzysztofory została otwarta, T. Kantor urządził sensacyjną wystawę pt. „Hopai Siupai” w krzysztoforskiej bramie. Wystawa stała się początkiem taszyzmu w Polsce.
Triumf Grupy Krakowskiej okupiony był wyrzeczeniami w czasie heroicznej postawy wobec socrealizmu, jednak prawdziwymi ofiarami stalinizmu w sztuce, stali się łódzcy artyści, Strzemiński i Kobro. Pozbawieni pracy, potępieni, bez jakichkolwiek środków do życia, wzajemnie skłóceni, umierają w nędzy. Kobro pali w piecu swoje rzeźby, aby ogrzać mieszkanie córce. Obecnie następuje ich pośmiertna rehabilitacja. Ryszardowi Stanisławskiemu, w późniejszym czasie również z pomocą niektórych muzeów w Niemczech i Holandii, udaje się umieścić ich twórczość w historii sztuki światowej.
Grupa Krakowska jest młodsza i wszystko przed nią, jest zarejestrowana, ma galerię. J.B tkwił w tym czasie, jak już zostało powiedziane, „w przepaści”, ale i w głębokiej zadumie. Mistrz Xawery nie mógł odmówić udziału w konkursie na pomnik Stalina. Ponieważ skoro był mistrzem, to nie miał argumentów, by odmówić.
Dylemat Dunikowskiego rodził pytanie o pojawiające się w XX wieku kryterium etyczne twórczości. Dodatkowym tematem do zadumy było również to, że statuaryczna rzeźba wyczerpała swoje możliwości. Poza tym odwilż jest tylko odwilżą. Co prawda wychodzą rozliczeniowe książki, jak wspomniana książka Sandauera, czy „Poemat dla dorosłych” Ważyka, ale żelazna kurtyna jak wisiała, tak wisi. Drętwe i nudne do niedawna pismo studenckie „Po prostu” staje się poczytnym sztandarem odwilży. Toczy się w nim debata próbująca zdefiniować, co jest koniecznością dziejową, a co nie. Również wielka debata demaskująca stalinowską zasadę, że cel uświęca środki. Nie dotyka ona jednak zbrodni Katyńskiej, która jest tematem tabu. Socrealizmu także nigdy nie odwołano. Tematów do zadumy jest wiele.
J.B przeżywał w tym czasie gehennę starania się o mieszkanie i pracownię. Przyjeżdżając do Krakowa w tej sprawie, spędzał noce w Piwnicy pod Baranami. Gdy nie było przedstawień kabaretu, słuchał jazzu. Ćwiczyli tam nocami jazzmani nawet tacy jak Trzciński, przyszły Komeda.
W międzyczasie J.B ożenił się z Marią Pinińską i rok później na świat przyszła ich córka. Sprawa mieszkania stała się nagląca. Wreszcie blok przy ulicy Siemaszki, w którym znajdowała się pracownia rzeźbiarska z mieszkaniem, dawno obiecywana J.B i Marii Pinińskiej, został oddany do użytku. W ostatniej chwili okazało się jednak, że blok został przekazany, czy sprzedany, Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. J.B musi iść na Komendę, by próbować interweniować w tej sprawie. Dostaje się tam z trudem, gdyż trzeba załatwiać różne przepustki. Na Komendzie odpowiadają, że oddadzą pracownię, jeżeli otrzymają w zamian trzy pokojowe mieszkanie. Oficer, który dostał przydział na mieszkanie z pracownią, jeszcze się tam nie wprowadził, bo mu się ono nie podoba. J.B alarmuje władze ZPAP, te alarmują władze miasta, władze miasta Komitet Wojewódzki Partii, bo przecież rzecz dotyczy specjalnie wybudowanej pracowni rzeźbiarskiej. W końcu gdzieś zapada decyzja i Komenda dostaje swoje 3-pokojowe mieszkanie. J.B otrzymuje przydział. Ma przy tym wielkie szczęście, gdyż urzędniczka w całym zamieszaniu nie zauważa braku stałego zameldowania, zarówno jego, jak i Pinińskiej, a bez tego przydział mieszkania w Krakowie był niemożliwy.
Po otrzymaniu kluczy natychmiast wprowadzają się do mieszkania z pracownią przy ul. Siemaszki 22/11. Teraz meldunek jest już formalnością. (dalej dotyczy okresu już po otrzymaniu mieszkania) W momencie tym następuje także inny przełom, J.B wydobywa się z „przepaści”. Wnioskiem z głębokiej zadumy jest to, że wobec braku zaufania do otaczającej rzeczywistości, jedynym oparciem może być przyroda. Do pustej pracowni zamawia na targu wielki wóz pełen świeżego drzewa lipowego, pni oraz gałęzi.
W roku, w którym J.B wydobył się z „przepaści”, Grupa Krakowska została zasilona nowym, prężnym pokoleniem. W Krzysztoforach odbyła się wystawa pięciu młodych malarzy, po której artyści ci zostali członkami Grupy. Są pod pewnym względem lepsi od reszty Grupy, ponieważ mają wyraźne, wspólne oblicze artystyczne. Artyści Grupy Krakowskiej to indywidua artystyczne i światopoglądowe, co jest zresztą fenomenem tego stowarzyszenia. Młodzi malarze tymczasem występują pod przebojowym hasłem malarstwa materii. J.B dobrze ich znał z czasów studiów, ponieważ był to ten sam rocznik, wprawdzie inna dyscyplina, ale spotykali się przy różnych okazjach: rysunek wieczorny, wspólna stołówka, różne zebrania. Po studiach określili się oni jako Grupa Nowohucka, bo tam większość z nich otrzymała pracownie. Gdy J.B i Maria Pinińska zamieszkali w Krakowie, nawiązały się wzajemne kontakty towarzyskie. Było o czym rozmawiać. Artyści nowohuccy bywali na stypendiach w Paryżu, mieli kontakty z galeriami w Londynie. Po wejściu do Grupy Krakowskiej zachowali jednak pewną odrębność. Do dzisiaj nie wiedzą, czy są bardziej krakowscy, czy nowohuccy. Grupa Krakowska dzięki nim urosła jednak w siłę, choćby pod względem liczebnym.
Wspaniale organizowane przez Stanisława Balewicza wernisaże wystaw i występy teatru „Cricot 2” spowodowały, że Galeria Krzysztofory stała się ważnym, o ile nie najważniejszym, miejscem na mapie artystycznej Polski. J.B w tym czasie urządza swoimi wytworami mieszkanie oraz tworzy pierwsze Zwidy. Postanawia ich jednak nie pokazywać, co najwyżej znajomym. M. Pinińska próbuje pracować w różnych materiałach, m.in. używa betonu z opiłkami żelaza i żywicy syntetycznej. Kiedy jednak dowiaduje się, że jest to trucizna, pozostaje przy „Rotundach”, odlanych w czystym betonie. Zestawia je z płóciennymi dereczkami, co jest zapowiedzią późniejszych prac.
Latem 1962 Paulin Wojtyna, prezes sekcji rzeźby, przekonał z trudem J.B do udziału w wystawie plenerowej na Plantach i pokazania tam swoich Zwidów. Kiedy J.B montuje Zwidy, na plantach spaceruje Tadeusz Kantor z Marysią Stangret. Podchodzi do J.B, gratuluje i zachwyca się rzeźbami. Nawiązują się kontakty, które szybko przeradzają się w zażyłą przyjaźń. Z inicjatywy tegoż Paulina Wojtyny, pod koniec roku w ZPAP na Łobzowskiej, odbyła się pierwsza Rzeźba Roku. W konkursie „Zwid drapieżca” J.B otrzymuje pierwszą nagrodę. W Krzysztoforach obok wystaw członków Grupy miały miejsce też inne wystawy np. Hasiora, Hajdeckiego i innych. Wyjątkową stała się „Wystawa popularna” T. Kantora. J.B także otrzymał zaproszenie do urządzenia wystawy indywidualnej w Krzysztoforach, w roku 1964. Wstęp do katalogu ma napisać Anka Ptaszkowska, która obroniła pracę magisterską na KUL-u na temat twórczości T. Kantora.
Wiosną 1963 roku J.B został wezwany przez X. Dunikowskiego. Profesor ma już blisko 90 lat i musi mieć pomoc przy wyrzeźbieniu żołnierza, 2-metrowej figury. J.B jedzie więc do Warszawy. Pewnego dnia, podczas pracy, Xawery Dunikowski dostaje meldunek, że za chwilę będzie go wizytował marszałek Spychalski. Marszałek stwierdza, że ponieważ w Warszawie nie ma pomnika autorstwa X. Dunikowskiego, to żołnierz zostanie przekuty w granicie i jako pięciometrowy posąg stanie w stolicy. Armia wszystko organizuje i J.B wraz z Potępą i Galicą, starszymi rzeźbiarzami, przekuwają pomnik w Strzegomskim kamieniołomie. Dunikowski niestety nie dożył odsłonięcia Żołnierza. Podczas pogrzebu kondukt zatrzymuje się na krótko przed pomnikiem.
W następnym roku konkurs na Rzeźbę Roku wygrał „Zwid Dzwon”, także praca J.B. W Krzysztoforach ma wystawę Wladimir Preclik, znajomy Kantora, rzeźbiarz z Pragi Czeskiej. Tuż po niej odbyła się wystawa indywidualna J.B. Wladimir Preclik będąc w Jugosławii na sympozjum Forma Viva proponuje organizatorom, aby następnym razem zaprosili z Polski J.B. I takie zaproszenie J.B dostaje. Wystawa J.B w Krzysztoforach odnosi sukces. Zwidy stają się wydarzeniem.
Tymczasem z Warszawy dochodzą niepokojące pogłoski o końcu polskiej „odwilży”. Zlikwidowano pismo „Po prostu”. Zaproponowane przez intelektualistów nowe pismo nie zostaje przez władze zaakceptowane. Grupa Krakowska zwołuje otwarte zebranie Stowarzyszenia, na którym mają być obecni przedstawiciele władz. Zebranie jest otwarte i J.B zostaje także zaproszony. W prezydium, obok Zarządu Grupy, zasiada nowy dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi Ryszard Stanisławski, prof. Porębski, a także dwaj przedstawiciele rządzącej partii, pan Kędziorek, sekretarz do spraw kultury w Komitecie Wojewódzkim, oraz pan Loranc, jego zastępca.
Po zagajeniach Zarządu Grupy zabiera głos pan sekretarz Loranc. Wygłasza dość długie przemówienie. W czasie tego przemówienia siedzący w kącie sali Jerzy Nowosielski przesuwa się wraz z krzesłem w kierunku prezydium. W momencie, gdy sekretarz Loranc skończył przemówienie, Nowosielski jest tuż przed stołem prezydialnym. Wtedy wstaje i z szerokim gestem ręki mówi: „to ja już wolę wszystkie kłamstwa tego świata od tych prawd, które nam tu pan wygłosił”. Pan Loranc zrobił się czerwony i wyszedł. Sekretarz Kędziorek jednak został i mimo pewnej konsternacji zebranie toczyło się dalej. Ryszard Stanisławski dość pokrętnie mówił o wolności sztuki, były też inne wystąpienia. Kiedy przyszedł moment na zadawanie pytań, J.B zadał pytanie: dlaczego artyści Grupy Krakowskiej byli bardziej aktywni przed zarejestrowaniem Grupy i otrzymaniem galerii, niż teraz. Wtedy poderwał się Tadeusz Kantor. Ja odpowiem na to pytanie i tylko panu odpowiem, bo uważam pana za najlepszego rzeźbiarza w Polsce! Nerwowo chodząc na środku sali swój dość długi wywód zakończył tym, że w Krakowie jest mgła. I dlatego tak jest, jak jest.
Wydarzenia, które miały miejsce na tym zebraniu, ujawniają jednak całą złożoność sytuacji, w jakiej znalazła się Grupa Krakowska po zarejestrowaniu i otrzymaniu galerii. W miarę trwania Polski Ludowej coraz wyraźniejsza stawała się granica między tym, co oficjalne i tym, co nieoficjalne. Toczyła się niepisana wojna prestiżowa między tymi sferami. Wszystko, co było popierane i inicjowane przez władzę, które w zasadzie nigdy nie odwołały socrealizmu, w kręgach w miarę niezależnych było w pogardzie. Wszelkie nabierające prestiżu i znaczenia działania niezależne były uważane przez władze jako zagrożenie dla reżimu. Działalność na tej granicy wiązała się z ciągłymi napięciami, które były rozładowywane na różne sposoby. Odważną uwagę Nowosielskiego prawdopodobnie załagodził Jonasz Stern, bo obaj przedstawiciele Komitetu byli jego przyjaciółmi. Niemniej p. Kędziorek, czyli ten, który pozostał na zebraniu, stracił stanowisko sekretarza. Jego miejsce zajął obrażony p. Loranc. T. Kantor w swoim wystąpieniu przywołał rzeczywistość niedomówień, w jakiej przyszło nam żyć i działać.
Twórczość J.B od samego początku stanowiła wyzwanie dla władz. Już przy okazji wystawy na plantach chodziła plotka, że zastanawiano się w Komitecie Partii, czy nie zorganizować jakichś chuliganów, żeby prace zniszczyć, w „zdrowym odruchu społecznym”. Zaniepokojenie władz zostało jeszcze spotęgowane uzyskanymi nagrodami na Rzeźbach roku. Kiedy J.B został wybrany prezesem sekcji rzeźby w ZPAP, dla zabezpieczenia się przed manipulacją władz, wymyślił przejrzysty sposób typowania najlepszej rzeźby na dorocznym konkursie. Na zebraniu wszystkich rzeźbiarzy każdy mógł podać nazwiska autorytetów z innych dziedzin sztuki, których zdanie by go interesowało. Następnie podane nazwiska znanych malarzy, grafików, muzyków, historyków sztuki, były przez rzeźbiarzy głosowane. Jeżeli chociaż jeden głos był przeciw, kandydatura odpadała. Tak wybrane osoby były proszone o obejrzenie wystawy, przyznanie punktów wybranym pracom na przygotowanych kartach i wrzucenie ich do urny. Podliczenie punktów wskazywało na Rzeźbę Roku.
Wystawy Rzeźby roku odbywały się w klubie i galerii na Łobzowskiej. Plebiscyt spowodował, że impreza nabrała dużego znaczenia. Wielu artystów z innych dziedzin zgłaszało gotowość udziału. Dodatkowo z inicjatywy T. Kantora odbyła się w Krzysztoforach panelowa dyskusja poświęcona „Rzeźbie roku”. Gdy jednak w następnym roku, w drodze plebiscytu, pierwszą nagrodę zdobył „Zwid żuraw” J.B, dla władz było już zbyt wiele. I sekretarz Komitetu p. Loranc zorganizował konkurs na recenzję o wystawie. W konkursie tym najwyższe nagrody otrzymali ci, którzy najostrzej atakowali prace J.B. Zdradził to Maciej Gutowski. Zasiadał on w komisji kwalifikującej recenzje. Był to pierwszy krok do opanowania tej wymykającej się spod kontroli władz, niezależnej, związkowej imprezy.
Następne kroki nastąpiły, gdy prezesem sekcji rzeźby został M. Konieczny. Ostatnia niezależna Rzeźba roku odbyła się w 1966 roku. Królował na niej wybrany w drodze plebiscytu środowiskowego „Zwid wielki (puławski)”. Od 1967 roku zwycięskie prace wybierała już komisja, która, wg. słów M. Koniecznego, stosowała obok kryteriów artystycznych także kryteria polityczne. Tu już nie było żadnych niedomówień, które zobrazował T. Kantor, mówiąc o krakowskiej mgle.
Wojna między tym, co oficjalne, a tym, co w miarę niezależne ujawniła się z całą ostrością. Ale były też i inne metody walki w tej wojnie. Dotyczyły one szczególnie pokolenia, do którego należał J.B. Osoby, które się wyróżniały w jakiś sposób, wszelkimi sposobami usiłowano wciągnąć do partii. J.B był od czasów studenckich ciągle nagabywany. Nie tylko tak, jak to było na opisanym już zebraniu po śmierci Stalina. Również prywatnie, po koleżeńsku. W. Buczek, sam fanatycznie zaangażowany działacz młodzieżowy, kreślił przed nim, jaka to wspaniała atmosfera panuje w partii. Pełna szczerość, absolutna uczciwość, o wszystkim można decydować. Następnym namawiającym do wstąpienia był Antoni Hajdecki, wybitny działacz, kolega z pracowni u X. Dunikowskiego. Mówił: ja wiem dlaczego ty się opierasz. Bo ty myślisz, że zbrodni katyńskiej dokonali Rosjanie. A ja ci daję słowo honoru, że to zrobili Niemcy. J.B odpowiedział, że nie wie, czy Rosjanie, czy Niemcy, a słowo honoru go nie przekonuje. J.B jednak wiedział, jaka jest prawda, i to od dawna. Jego ciocia bowiem już w czasie okupacji niemieckiej w 1943 roku dostała dokumenty i drobiazgi po zabitym tam mężu. Z notatnika, który pokazywała 13-letniemu J.B, bo sama nie była pewna, czy dobrze widzi, wynikało wyraźnie, że mąż zginął w 1940 roku, a nie w 1941. Poza tym ojciec M. Pinińskiej też zginął w Katyniu i jej rodzina wiedziała, że mordu dokonali Rosjanie.
Kolejnym agitatorem był Józef Kluza. Twierdził, ze wstąpienie J.B do partii sprawiłoby, że na rzeźbie wszystko potoczyłoby się we właściwym kierunku. Józef Kluza był prezesem okręgu ZPAP i po zebraniach, przy kieliszku koniaku, toczyły się niekończące się rozmowy. Ostatnim doradzającym był Jerzy Wroński, prezes Stowarzyszenia Artystycznego Grupa Krakowska. Uważał on, że w tym kraju można cokolwiek zmienić, mieć na coś wpływ, tylko poprzez wstąpienie do PZPR. Rozmowy na ten temat z Jerzym Wrońskim miały miejsce dużo, dużo później. Na razie prezesami Grupy Krakowskiej bywali Jonasz Stern, Kazimierz Mikulski i Tadeusz Kantor. Przyjaźń J.B z Tadeuszem Kantorem stawała się coraz bardziej zażyła. Tadeusz zaproponował J.B przejście na ty.
W świecie sztuki zachodniej, głównie w Ameryce, ale i we Francji, pojawił się nowy ruch artystyczny zwany happeningiem, od angielskiego słowa „happen” (dziać się, stać się wydarzać się itd.). W lokalu Historyków Sztuki w Rynku, gdzie wcześniej odbywały się pokazy jednego dzieła, organizowane przez M. Rostworowskiego i M. Gutowskiego, T. Kantor inicjuje dokonanie takiego wydarzenia-happeningu pt. 'Linia podziału”. Kantor na drabince wpisywał po jednej stronie linii nazwiska artystów skostniałych, a po drugiej artystów twórczych. W tym czasie W. Urbanowicz znosił węgiel, M. Gutowski golił się, S. Wiśniewski skubał indyka, M. Pinińska krzyczała, że ona siedzi, bracia Janiccy jedli makaron z walizki, a Rostworowski zamurowywał drzwi. J. B również brał udział w tym wydarzeniu. Choć dystansował się od przyniesionej z zachodu maniery happeningowej, to jednak uważał, że sama idea akcji daje duże możliwości twórcze, dzięki bezpośredniemu kontaktowi z publicznością. Rozebrany do połowy, z pętlą na szyi, opętując obecnych powrozem, usiłował przyciągnąć ich do siebie. Zaskoczeni widzowie reagowali na to dość histerycznie. Happening wywołał ostrą reakcję władz. Dopatrzono się wielu aluzji do rzeczywistości panującej w PRL. W rezultacie I. Trybowski stracił stanowisko prezesa Stowarzyszenia Historyków Sztuki.
Odwilż wyraźnie się kończyła, przepaść między tym, co w miarę niezależne, a tym, co oficjalne, rosła. Działalność T. Kantora, również teatru „Cricot 2”, zaczęła być przemilczana w prasie. T. Kantor jednak po wyjazdach zagranicznych urządza wykłady w Krzysztoforach o tym, co dzieje się w sztuce na świecie. A dzieje się bardzo dużo. J.B był także z rodziną na sympozjum Forma Viva w Jugosławii, gdzie swoje rzeźby wykonywali również rzeźbiarz z Kanady i artysta z Japonii. Honorarium tam otrzymane pozwoliło na kilkutygodniowy pobyt z rodziną w Splicie i pięknym Dubrowniku.
Zagraniczne kontakty oraz informacje docierające ze świata powodowały, że ambitni ludzie na stanowiskach próbowali coś robić, żeby Polska za żelazną kurtyną nie była pustynią artystyczną. Pani Szancerowa, Dyrektor Zachęty w Warszawie, obok wystaw oficjalnych urządza w dolnych salach wystawy według swojego uznania. Wiosną 1966 J.B ma tam indywidualną wystawę. Po jej obejrzeniu p. Szancerowa stwierdza, że wystawa jej się podoba, ponieważ każda praca coś znaczy. J.B uznaje to za jedną z najlepszych recenzji.
Latem tego samego roku odbyło się niezwykle ważne wydarzenie w życiu artystycznym w Polsce, Sympozjum Artystów i Naukowców w Puławach, z udziałem wielu artystów Grupy Krakowskiej. Organizatorem był Jerzy Ludwiński, historyk sztuki z Lublina. Lista uczestników była wynikiem plebiscytu wśród historyków sztuki i krytyków. Hasłem oficjalnym tego sympozjum był sojusz świata przemysłu ze światem sztuki i nauki, ale naukowcy i artyści przyjmowali zaproszenia przede wszystkim ze względu na nazwisko organizatora Jerzego Ludwińskiego.
J.B z T. Kantorem i M. Stangret pojechali na sympozjum taksówką z Krakowa, gdyż Kantor narzekał na kłopoty z kręgosłupem i nie mógł jechać pociągiem. Sympozjum obfitowało w wiele napięć i niedomówień, efektem czego było to, że Jerzy Ludwiński musiał opuścić Lublin i przeprowadzić się do Wrocławia, a z dokumentacją po Sympozjum są do dziś kłopoty. J.B na Sympozjum dokonał jednej z pierwszych w Polsce manifestacji ekologicznych. Dąb, który został z korzeniami wydarty z terenu, na którym zbudowano kombinat nawozów sztucznych, wrócił pod postacią dzieła sztuki na swoje miejsce.
Chyba jest już 1967 rok, gdy J.B będąc w krzysztoforskiej kawiarni, gdzie najczęściej spotykał się z Kantorem, dowiaduje się od pani Zielińskiej, sekretarki Stowarzyszenia Grupa Krakowska, że ma do zapłacenia zaległe składki. Zaskoczony J.B pyta, z jakiej racji. Okazuje się, że już dość dawno został do Grupy przyjęty.
I tak J.B znalazł się w gronie wybitnych, sławnych, awangardowych artystów. Początkowy niepokój, że to go jakoś uzależni, z czasem minął. Tym bardziej, że to nie J.B miał kłopoty z uzależnieniem się od Grupy Krakowskiej, ale Grupa Krakowska zaczęła mieć kłopoty z powodu jego obecności w Stowarzyszeniu. J.B bowiem w swojej działalności nie stosował żadnej autocenzury. PRL uważał za twór sztuczny, który wcześniej, czy później musi upaść. Powszechne w tym czasie odczucie pragnienia wolności, jakie dało się wtedy zauważyć zarówno w świecie, jak i w Polsce, za żelazną kurtyną, definiował jako niepodległość nie tylko osobistą.
Na pytanie, co to wciągnięcie do Grupy oznacza, T. Kantor odpowiedział, że to tylko formalność, ale on jest z tego zadowolony. J.B szybko przekonał się, że rzeczywiście istotne decyzje budujące prestiż tego niezależnego środowiska, nie zapadały na plenarnych zebraniach Stowarzyszenia, lecz na – jak to sam później kiedyś określił – Olimpie, który stanowili „bogowie” zasiadający przy stole w rogu kawiarni.
Najgroźniejszym bogiem był oczywiście Tadeusz Kantor, bo on od czasu do czasu pokazywał, że umie rzucać piorunami. Odnosiło to skutek nie tylko w środowisku, robiło wrażenie na władzach Krakowa, a nawet PRL-u. To rzucanie piorunami miało także niestety skutki uboczne. W każdej chwili groziło rozbiciem Grupy. Taki niezręczny, mały piorunek spowodował podobno, że Tadeusz Brzozowski do końca życia nie uczestniczył w żadnych zebraniach Grupy. Inna awantura spowodowała odsunięcie się Mariana Warzechy i Teresy Rudowicz.
Głównym oponentem Kantora był Adam Marczyński. Bóg esteta, obrońca czystej, chłodnej sztuki, ze skłonnością do geometrii. W tym kontekście niezwykle ważnym bogiem był Jonasz Stern, który był opoką stabilności i trwania Grupy. J.B przy tym stole był dla niego jednak kontrapunktem, ze względu na diametralnie różne światopoglądy. J. Stern do końca życia pozostał utopijnym komunistą. Stanowił on ochronę Grupy przed atakami reżimu i rozładowywał wszelkie napięcia wewnętrzne, w czym pomagał mu bóg milczący – Kazimierz Mikulski. Ta ochrona jednak, poprzez bliskie kontakty Sterna z władzami partyjnym, łączyła się z pełną kontrolą.
Boginią nieodpowiedzialności na tym Olimpie była Jadwiga Maziarska, a boginią dyscypliny Janina Kraupe. Nad stołem w kawiarni krzysztoforskiej unosił się też duch najważniejszego autorytetu, jakim była w tym środowisku, nieżyjąca już Maria Jarema. Rozstrzygającym różne sprawy bogiem była właśnie ona. Padało wtedy zdanie, że Maria Jarema w takiej sytuacji powiedziałaby to i to, co kończyło spór.
Kawiarnia, jak również galeria Krzysztofory, były coraz tłumniej odwiedzane, nie tylko podczas wernisaży, wspaniale organizowanych przez St. Balewicza. Balewicz zadbał o oryginalny wystrój kawiarni. Ściągnął do Krzysztoforów stare, rzeźbione meble, wyrzucane przez mieszczan w latach 60-tych. W holu stał drewniany kantorek z kratkami, w którym sprzedawano bilety wstępu. W galerii i kawiarni, a także w holu, zawisły dekoracyjne żyrandole z woskowymi świecami. Gdy tylko St. Balewicz wpadał do Krzysztoforów, pierwszą jego czynnością było zapalenie świec.
Przyjeżdżał wtedy do Krakowa Ryszard Stanisławski. Jako komisarz z ramienia Polski zaprosił T. Kantora i J.B do wzięcia udziału w Biennale w Sao Paulo. W międzyczasie Tadeusz Kantor po pobytach zagranicą robił wykłady o wyczynach Vostella, amerykańskich i francuskich happenerów. Miał do tego niezwykły talent, potrafił wyczuć, co aktualnego dzieje się w świecie sztuki. A działo się dużo. Dwa lata wcześniej, poparci przez prezydenta Kennedy’ego, popartowscy artyści amerykańscy dostali nagrody na Biennale w Wenecji, mimo że ich prace kontestowały wojnę w Wietnamie (Rauschenberg, Kienholz i inni).
Wszystko to ma wpływ na temperaturę atmosfery panującej w galerii Krzysztofory. Niezależnie od tego odbywają się doroczne wystawy Grupy Krakowskiej. Przy urządzaniu tych wystaw J.B ma wreszcie możliwość poznania bliżej starszych członków Grupy. Szybko nawiązują się przyjaźnie, przechodzenie na ty. Urządzanie tych wystaw jest bardzo ważnym rytuałem działalności Grupy Krakowskiej. Aby takie wystawy regularnie się odbywały, pilnował przede wszystkim Jonasz Stern. Miał nawet chyba ciche marzenie, aby otwarcie wystawy wypadło kiedyś na 1 maja. Nigdy jednak tak się nie zdarzyło. Inni, niepartyjni członkowie Grupy, chyba sobie tego nie życzyli. Przy wieszaniu obrazów i ustawianiu prac, toczone były najważniejsze rozmowy, padały różne osądy, miały miejsce także spięcia i spory.
J.B mógł się przekonać do jakiego stopnia Grupa Krakowska jest zindywidualizowana artystycznie, a także światopoglądowo. Pewnym wyjątkiem byli jedynie jego rówieśnicy, malarze, którzy startowali przed laty z malarstwem materii. Ale z czasem i oni prezentowali indywidualne kreacje. J.B z wielką aprobatą odkrywał ten fenomen Grupy. Krytycy jednak zarzucali Grupie brak wspólnego programu. Domagali się jakiegoś manifestu od Grupy, uważającej się za awangardę. Fenomen ten jednak wywodził się z czasów, kiedy artyści Grupy musieli zmierzyć się z stalinizmem. Wtedy to Władysław Strzemiński stał się bohaterem tragicznym, postacią niemal dosłownie wyjętą z dzieła Sörena Kierkegaarda. Człowiekiem, który dla idei oddaje życie. Tadeusz Kantor też w tym czasie był bohaterem, ale już nie tragicznym. Kantor nie tylko, że nie poświęcił siebie, ale wręcz odwrotnie, narażając się na zarzut egocentryzmu, obronił swoje „ja” przed zniewoleniem umysłu. W tym tkwi tajemniczy fenomen Grupy Krakowskiej. Obok tego fenomenu istotą grupy jest jej krakowskość. Nie ta ludyczna oczywiście, ani ta arystokratyczno-pałacowa. Chodzi o tę głębszą krakowskość zawiązaną z kultem niezależności, wynikającą z umiejętności przetrwania różnych zawirowań w historii miasta. To właśnie krakowskość, a także obrona własnego „ja”, powodowała, że w Grupie Krakowskiej nie pojawił się żaden pop-art, ani op-art. T. Kantor próbował nawet namówić Mikulskiego, aby namalował coś pop-artowskiego. Ale nic z tego nie wyszło.
W pewnym momencie Kantor dostał propozycję pracy na Akademii. Poprosił J.B o rozmowę, nie był pewny, czy ma propozycję przyjąć. Głosił bowiem, że prawdziwa sztuka jest antyakademicka. Pół dnia spacerowali po Krakowie zastanawiając się nad tym. J.B doradzał, żeby przyjął posadę, ale robił swoje. I tak się stało, oczywiście nie na długo. Obaj uważali, że Krzysztofory stają się i powinny być ważnym miejscem opiniotwórczym na mapie sztuki, nie tylko w Polsce. W tym czasie tworzyło się też środowisko wokół, utworzonej niedawno przez młodych historyków sztuki, Galerii Foksal w Warszawie. T. Kantor robił tam happening i J.B też został zaproszony do dokonania jakiegoś wydarzenia.
Na razie, w roku 1967, miał miejsce ważny plener w Osiekach, na który zjechali się artyści o ambicjach awangardowych z całej Polski. Plener ten stał się wydarzeniem tej rangi, co Sympozjum w Puławach. Wyglądało na to, że wymknął się on spod kontroli władz. Nie było jakiejś specjalnej ingerencji z zewnątrz w działalność artystów i historyków sztuki, którzy zjechali się z różnych ośrodków w kraju. Natomiast rozgorzały ostre spory wewnętrzne o różne pojmowanie współczesnej sztuki. T. Kantor wraz z historykami z galerii Foksal usiłowali niemal w awanturniczy sposób narzucić swój punkt widzenia. M. Pinińska i J.B, zaprzyjaźnieni z Kantorem, byli z tego powodu bardzo niezadowoleni. Chcieli bowiem utrzymywać dobre kontakty z artystami łódzkim, S. Fijałkowskim i T. Tyszkiewicz, Matuszewskim z Poznania, Boguckimi, Chwałczykami i Rosołowiczem z Wrocławia, czy Wł. Borowskim, a to stawało się prawie niemożliwe. J.B musiał w pewnym momencie stanąć w obronie młodego historyka sztuki M. Hermansdorfera przed zbyt krytycznym atakiem ze strony T. Kantora i A. Sandauera. T. Tyszkiewicz nawet się popłakała po ostrym ataku na swoje wystąpienie. Kłótnie te jednak nie dewaluowały, lecz budowały prestiż niezależnych środowisk twórczych.
Pod koniec pleneru odbył się zainicjowany przez T. Kantora, wspólny „Happening Morski”, który później stał się tak sławny. W happeningu tym brało udział wielu uczestników: E. Krasiński dyrygujący falami, I. Pierzgalski na koniu, M. Pinińska z tobołkami i walizkami, historycy sztuki wygłaszali swoje manifesty. J.B przed zamontowaniem masztu na „Tratwie Meduzy”, dokonał własnej manifestacji. Tadeusz przez tubę wydawał jakieś polecenia, ale fale morskie go zagłuszały.
Plener zakończył się dość niefortunnie. Organizator pleneru J. Fedorowicz, chcąc uświetnić otwarcie końcowej wystawy, zgodził się na wystrzelenie rakiet świetlnych i dymnych, na co Kantor zareagował wściekłą awanturą. Dodatkowo z wystawy poplenerowej znikła rzeźba J.B „Wyrocznia IV”. Porwał ją nocą dyrektor Muzeum w Słupsku, pan Przewoźny. Po awanturze historyków sztuki z Galerii Foksal, którzy chcieli przenieść wystawę do Warszawy, rzeźba została zwrócona (po wystawie w Warszawie została ona niestety pozostawiona w ogrodzie u A. Ptaszkowskiej w Zalesiu i zniszczała. A szkoda, bo w muzeum by przetrwała).
Wracając do Krakowa, po otwarciu wystawy poplenerowej w Galerii Foksal, J.B w rozmowie z T. Kantorem poddał pomysł utworzenia jakiejś trwałej opozycji artystycznej. Jest trochę osób w Warszawie, jest trochę w innych miastach, w Krakowie jest Grupa Krakowska. Ale Tadeusz się do tego nie kwapił.
Tymczasem zbliżał się gorący rok 1968. Zarówno w świecie, jak i w Polsce dało się odczuć rosnące napięcie. Ponieważ Tadeusz nie kwapił się do tworzenia ruchu artystycznej opozycji, J.B postanowił sam iść na całość. O ile za stalinizmu żądano od każdego deklaracji ideologicznej lojalności i konieczna była obrona własnego „ja”, to obecny system polegał na totalnym zatomizowaniu społeczeństwa. Stwarzało to jakąś szansę dla indywidualnej działalności. W końcu jedynie to wydawało się możliwe.
Manifestację J.B zaplanował w Galerii Foksal na 6 I 1968. Wcześniej A. Ptaszkowska załatwiła całe, powalone przez wiatr w Łazienkach, drzewo, które pocięte znalazło się w Galerii. Przed akcją dyrektor PSP, która finansowała galerię, powitał J.B słowami: witam wielkiego mistrza w naszej skromnej galerii. Po akcji jednak ocenzurował wystawę ze słowami: w czasie, kiedy Dubczek został wybrany sekretarzem w Czechosłowacji, jak można takie rzeczy w Polsce wystawiać. Dla J.B słowa te brzmiały wtedy absolutnie zagadkowo. Nie mógł wiedzieć, jak potoczy się historia w tej części świata. Kim więc był dyrektor PSP pan Henryk Urbanowicz, skoro wtedy już wiedział, jakim zagrożeniem dla obozu sowieckiego jest Dupczek. Najazd na Czechosłowację, przygotowywany przecież w tajemnicy, miał miejsce dopiero wiele miesięcy później. Pan Henryk Urbanowicz musiał być związany z wysoko postawionymi służbami specjalnymi. Nie wykluczone, że kremlowskimi.
W trakcie wydarzenia w galerii Foksal J.B, przy pomocy publiczności, która niestety nie pomieściła się w galerii, wykonał dzieło, do którego włączył siebie, swoje ciało. Dzieło wieńczył łuk z biało-czerwoną cięciwą. Podczas akcji odczytywany był manifest pt. „Akt Twórczy I”. Reakcją oficjalną na wydarzenie był ostry, napastliwy atak felietonisty w tygodniku „Kultura”.
W Krzysztoforach atmosfera gęstniała z dnia na dzień. T. Kantor zainspirował braci Janickich i J. Stokłosę do urządzenia happeningu pt. „Pompowanie”. Kantor próbował także namówić do happeningu K. Mikulskiego i J. Maziarską. Przekonywał Mikulskiego: skoro tak lubisz leżeć, to ja ci przyniosę do galerii łóżko i będziesz leżał. Maziarskiej proponował zmienianie przy publiczności kapeluszy, których miała wielką kolekcję. To wystarczy – mówił. Nie przekonał ich jednak. To właśnie chyba krakowskość Grupy Krakowskiej nie pozwoliła im poddać się namowom Kantora.
W Krzysztoforach, na dzień 1 marca 1968, została zaplanowana manifestacja J.B pt. „Przepowiednia II”. Mimo, że J.B stawał się postacią kłopotliwą dla Grupy Krakowskiej, to jednak J. Stern stanowił ochronę, T. Kantor bardzo wspierał, a St. Balewicz z niezwykłą energią i umiejętnością przygotował wszystko do manifestacji. Wielka, powalona na Plantach lipa, została na dziedzińcu krzysztoforskim pocięta i rozłupana, Wypożyczony został chłopski wóz. W kraju rosło napięcie związane z wystawieniem, a następnie zdjęciem Dziadów A. Mickiewicza w teatrze warszawskim. Tuż przed manifestacją „Żywego Pomnika pt. Przepowiednia II” w Krzysztoforach, w Warszawie odbył się zjazd literatów, gdzie protestowano przeciw zdjęciu Dziadów. Padło wtedy z ust S. Kisielewskiego zdanie o dyktaturze ciemniaków. Tak więc na manifestacji „Przepowiednia II” była obecna publiczność, która już od wielu dni okupowała kawiarnię oczekując, że coś się wydarzy, publiczność zaproszona na akcję, a także literaci wzburzeni po dramatycznym zjeździe.
Odpowiadając Hamiltonowi, felietoniście pisma Kultura, J.B rozpoczął akcję od rozpalenia szeregu ognisk z użyciem wielu egzemplarzy tego pisma. Następnie publiczność niezwykle chętnie rozładowuje wóz i pod stopami J.B buduje wielki stos z łup drzewa. Pusty wóz zostaje przez publiczność pomalowany na niebiesko. W tym czasie J.B na szczycie stosu montuje łuk z biało-czerwoną cięciwą, włączając do dzieła również siebie, swoje ciało. W tym momencie Jan Józef Szczepański woła: pan J.B jest proszony do telefonu. J.B ze szczytu stosu prosi, żeby odebrać. T. Kantor biegnie do telefonu na zaplecze kawiarni. Okazuje się, że był to tylko dowcip.
T. Kantor był bardzo zniesmaczony tego rodzaju dowcipem, w takiej sytuacji. No, cóż, środowisko inteligencji katolickiej traktowało działalność Grupy Krakowskiej z ironią. Większość jednak publiczności solidaryzowała się z działalnością Grupy. Dla przykładu Jan Rostworowski, który przyjechał z Londynu na Zjazd Literatów, miał do wyboru pójście na „Noc Listopadową” do teatru, albo przyjście do galerii. Przyszedł razem z bratem Markiem do Krzysztoforów i stwierdził, że dobrze wybrał. Uznał manifestację za ważne wydarzenia w sztuce. Przez cały czas trwania akcji odczytywany był manifest pt. „Akt Twórczy I”, najpierw przez Z. Warpechowskiego, a potem przez Ankę Ptaszkowską. Po akcji pozostała w Krzysztoforach wystawa „Żywy Pomnik”: stos drewnianych bali z wieńczącym go łukiem z biało-czerwoną cięciwą i „odciśniętymi” w drewnie negatywami ciała ludzkiego, chłopski wóz pomalowany na niebiesko oraz ślady po ogniskach. Wszystko to, uzupełnione dokumentacją fotograficzną, stanowiło wystawę po wydarzeniu. Zanim ktokolwiek zdążył ją obejrzeć, zaczynają się jednak w Polsce rozruchy marcowe.
Studenci protestują przeciw zdjęciu Dziadów i palą gazety z okrzykami, że prasa kłamie. Milicja w niezwykle brutalny sposób pacyfikuje studentów. Ludzie zaczynają składać kwiaty pod pomnikiem Mickiewicza na krakowskim Rynku. Władze miasta i milicja usuwają kwiaty, ale za chwilę jest ich jeszcze większa góra. Wtedy władze tworzą wokół Rynku kordon ormowców z opaskami na ramieniu. Kordon stoi tuż przed bramą wejściową do Galerii Krzysztofory. Sytuacja jest niezwykła. Tuż za groźnym, nie przepuszczającym nikogo kordonem, jest otwarta wystawa „Przepowiednia II” z łukiem napiętym biało czerwoną cięciwą. Niestety mało kto może ją zobaczyć. Napotkani znajomi pytają J.B: to ciebie wypuścili? Okazuje się, że pan H. Urbanowicz, dyrektor PSP, upowszechniał informacje, że J.B został aresztowany, ponieważ zainspirował studentów do palenia gazet. Chyba jednak jakiś anioł stróż czuwał nad nim. Po latach, już w wolnej Polsce, były sekretarz komitetu wojewódzkiego PZPR pan Kędziorek, przyjaciel Jonasza Sterna, powie, że jednak J. B nic się nie stało, sugerując, że wcale tak nie musiało być. W tej zawierusze marcowej również pozycja Jonasza Sterna osłabła. Ponieważ był Żydem z dnia na dzień przestał być prorektorem Akademii,.
Mimo brutalnej pacyfikacji studentów, paskudnej akcji antyżydowskiej, a może właśnie dlatego, wydarzenia marcowe w Polsce spowodowały, że polska inteligencja obudziła się po zapaści, jaka nastąpiła po rozprawieniu się z opozycją zbrojną po wojnie. Wielu intelektualistów, literatów porzuciło ideologię marksistowską. Wiązało się to z utratą stanowisk i posad. Władze usiłowały lukę tę wypełnić tzw. „pomarcowymi docentami”.
W tej oto atmosferze doszło do dziwnego spotkania między M. Wejmanem, który był w tym czasie rektorem ASP, T. Kantorem i J.B. To Tadeusz zawiadomił J.B, że rektor chce się z nimi oboma spotkać. Najpierw nastąpiło długie wprowadzenie przez rektora, w którym wyłuszczał, o co chodzi.
A chodziło o zorganizowanie i zrealizowanie jakiejś wielkiej, ważnej imprezy. Zapewniał, że wszelkie materiały, a także wszelka pomoc zostanie zapewniona. Ale do końca nie zdradzał o jaką imprezę chodzi. Wreszcie powiedział, że chodzi o koncepcję i realizację pochodu pierwszomajowego. J.B wstrząśnięty tą propozycją odpowiedział, że to jest absolutnie wykluczone z jego strony. Na co Kantor poderwał się i powiedział: a, to ja już idę, i poszedł. Profesor Mieczysław Wejman jeszcze chyba przez dwie godziny tłumaczył młodemu artyście J.B, że życie to teatr. Zdarza się, że otrzymuje się szansę do odegrania jakiejś ważnej roli i albo się z tej szansy skorzysta, albo nie. J.B nie dał się jednak przekonać. Była to chyba szansa tworzona przez rektora dla całej trójki. Niedługo potem profesor Mieczysław Wejman stracił bowiem stanowisko rektora na rzecz Mariana Koniecznego, który zrobił aspiranturę w Leningradzie, a teraz został docentem i chyba szybko profesorem. Partia dochodziła na Akademii do pełni władzy. Wcześniej rządziły nią starsze autorytety, najczęściej związane z kapistami. Była to oczywiście władza niepełna, bo partia miała wszędzie swoich sekretarzy. Także T. Kantor niedługo potem nie został przegłosowany przez Senat i stracił pracownię na Akademii. Zamiast organizować pochód Tadeusz znalazł się w Paryżu, gdzie przeżywał sławne, o światowym rozgłosie, wydarzenia majowe. Chował się przed rozruchami pod stolikiem w kawiarni.
W Grupie Krakowskiej co jakiś czas, zgodnie ze statutem Stowarzyszenia, odbywały się formalne zebrania. Tu najważniejszą rolę pełniła bogini dyscypliny Janina Kraupe Świderska. Stowarzyszenie zatrudniało p. Zielińską jako sekretarkę, pana księgowego i był przede wszystkim dyrektor St. Balewicz, który potrafił wszystko załatwić, zarówno w Kurii, jak i w partii, czy we władzach miasta, ale był też bałaganiarzem. Nad porządkiem czuwała właśnie bogini Kraupe. Co jakiś czas na zebraniach wybierano prezesa Stowarzyszenia. Tym razem został nim T. Kantor, ale ponieważ często wyjeżdżał zagranicę, zastępować go miał J.B.
Dla Stowarzyszenia był to ważny okres, ponieważ zbliżała się 10 rocznica powstania Grupy Krakowskiej. Na Olimpie, przy stole w kawiarni, ustalono, że tym razem wystawę jubileuszową przygotują historycy sztuki. Poproszono o to Marka Rostworowskiego, Ankę Ptaszkowską i Piotra Krakowskiego.
W krzysztoforskiej kawiarni zaczęły się tego lata pojawiać dziwne osoby. Dyrektor Staś Balewicz twierdził, że trzeba uważać, bo to są kapusie. Byli tacy na pewno już wcześniej, ale teraz zaczęli być bardziej zauważalni. J.B nie mógł usiąść sam przy stoliku, bo zaraz pojawiał się jakiś pan stwierdzając, że jest wielbicielem twórczości J.B i J.B musi się z nim napić.
Wczesną jesienią przybyli do kawiarni goście z Czechosłowacji z W. Preclikiem. Było wiele tematów do rozmów. Wiosną przybysze z stamtąd twierdzili, że Polacy chcieli za dużo i dlatego marzec zakończył się tak, jak się zakończył. Oni w umiarkowany sposób mieli budować socjalizm z ludzką twarzą. Ale skończyło się to jeszcze gorzej. Przy obecności gości z Czechosłowacji J.B dokonał manifestacji pt. „Chleb malowany czarno”. Staś Balewicz swoją osobą zasłaniał, aby kapusie nie widzieli, co się dzieje.
Zaraz potem Tadeusz wyjechał zagranicę i organizacja wystawy jubileuszowej spadła na J.B. Należało umożliwić komisarzom spotkania z poszczególnymi artystami Grupy w ich pracowniach. Odwiedziny w pracowniach owocowały bardzo ciekawymi dyskusjami o sztuce, ale i o sytuacji w Grupie. Ujawniły się pretensje, że Kantor i J.B zdominowali Grupę. W związku z tym ustalono, że każdy z członków Grupy będzie miał w katalogu dużego formatu jedną stronę do własnej dyspozycji, żeby było demokratycznie. Wybuchła jednak ostra dyskusja między historykami sztuki. Anka Ptaszkowska wyczulona na to, co dzieje się na świecie za żelazną kurtyną, zaproponowała, aby wszystkie obrazy rzucić na stos na środku galerii i dokonać takiej manifestacji. Na to Piotr Krakowski wycofał się z dalszej pracy nad wystawą. Marek Rostworowski przyłożył się jednak solidnie do pracy i zarówno wystawa, jak i katalog zapowiadały się bardzo dobrze. Tuż przed otwarciem wystawy powrócił T. Kantor i do czołówki katalogu dołączył zdjęcia swojej działalności, a także działalności J.B, co wywołało wielką awanturę reszty Grupy. Odium tej awantury spadło na biednego Marka Rostworowskiego.
Mimo to jubileusz 10-lecia Grupy Krakowskiej był niezwykle udany. Na otwarcie Kantor przygotował happening pt. „Hommage dla Marii Jaremy”, w którym brał udział Z. Warpechowski. Otwarcie uświetnili spóźnieni nieco, ale gromadnie przybyli hippisi, z prorokiem J. Pyszem na czele. O obecność ważnych gości i wspaniały wernisaż zadbał niezastąpiony Staś Balewicz.
Galeria Krzysztofory stawała się w tym czasie miejscem szczególnym, stawała się świątynią sztuki, promieniującą na całą Polskę. Hippisi, zalegający odtąd w kawiarni, byli dodatkowym smaczkiem, takim odpryskiem tego, co dzieje się w świecie.
A tam wiał prawdziwy „wiatr historii”. Przez świat przechodziła rewolucja kulturalna. Termin został wzięty z Chin, ale kontestacje miały w tle dramatyczną wojnę w Wietnamie. Cała złożoność sytuacji ujawniła się w towarzyskiej rozmowie między T. Kantorem, M. Rostworowskim i J.B. T. Kantor z przejęciem opowiadał o wydarzeniach majowych w Paryżu, jako o fascynujących zmianach kulturowych w świecie zachodnim. M. Rostworowski z zaangażowaniem przeciwstawiał im wydarzenia marcowe w Polsce i dramat czechosłowacki. J.B ze swoją definicją wolności jako niepodległości nie znajdował odpowiedzi na swoje pytania ani w jednych, ani drugich wydarzeniach.
Wtedy wydawało się, że wydarzenia marcowe w Polsce mają bardzo prowincjonalny charakter. Dzisiaj możemy powiedzieć, że były one początkiem wielkich zmian w tej części świata. Wydarzenia paryskie, rewolucja kulturalna, przywołują dziś bardzo różne refleksje. Rewolucja w świecie zachodnim niosła ze sobą obok młodzieżowej świeżości dewaluację sztuki. Można by powiedzieć, że o ile na zachodzie burzono świątynie sztuki, to tutaj, za żelazną kurtyną, jedynym wyjściem było budować je coraz wyższe. Jedynie bowiem prestiż wysokiej sztuki dawał szansę obrony częściowej przynajmniej niezależności.
Taką świątynią stawały się Krzysztofory. Obecność hippisów, którym nawet na jeden dzień oddano do dyspozycji galerię, dodawała smaczku światowości. Dniem hippisa w Krzysztoforach zachwycił się poeta Tadeusz Różewicz. Twierdził w rozmowie z J.B, że namawiał swojego syna, aby został hippisem, ale on nie chciał. Jemu jednak bardzo się to podobało i przynosił do galerii tacki pełne ciastek z cukierni. T. Kantor, obok J.B, także wspierał dzieci-kwiaty. W Warszawie bardzo wspierał ich Henryk Stażewski.
Krzysztofory kipiały, gdyż obok wystaw, happeningów i hippisów, T. Kantor przygotowywał na festiwal w Rzymie „Kurkę wodną” Witkacego. Miał to być teatr happeningowy. Tadeusz obok aktorów Cricotu wciągnął do współpracy inne osoby: K. Mikulskiego, M. Pinińską i innych. Nawet J.B miał jechać z teatrem do Rzymu. J.B stawia Tadeuszowi warunek, że skoro jest to otwarty teatr happeningowy, będzie mógł w przedstawieniu dokonać własnej manifestacji. Tadeusz jednak stanowczo odmawia, argumentując, że jest teatr jest autorską koncepcją. Ale z nami do Rzymu jechać musisz – upiera się Kantor. Będziesz grał któregoś z żołnierzy. W Rzymie był wielki sukces. Natomiast w Bolonii Stasiowi Balewiczowi nie udało się zmobilizować publiczności. Chodził po uczelniach, a tam odpowiadano mu książeczkami i czapeczkami Mao, że nie czas na sztukę, czas na rewolucję. Bolonia była „czerwona”, ale w Rzymie na Piazza Navona i schodach Hiszpańskich królowali hippisi. W Ameryce odbywał się słynny festiwal w Woodstock oraz szła przez świat legenda musicalu „Hair”.
Polscy hippisi chłonęli informacje o tych wydarzeniach, ale ich kontestacja zdobyczy cywilizacji tu, za żelazną kurtyną, gdzie wszystkiego brakowało, znajdowała zrozumienie tylko w awangardowych środowiskach twórczych. Takim środowiskiem były Krzysztofory oraz otoczenie H. Stażewskiego w Warszawie. Szybko też znaleźli drogę do mieszkania i pracowni J.B i Marii Pinińskiej. J.B z Marią Pinińską żyli trochę jak na emigracji wewnętrznej. Można było tu swobodnie rozmawiać, pooglądać numery pisma „Art in America”, które J.B od jakiegoś czasu dostawał. Nie wiadomo było, kto mu zafundował prenumeratę. Były też pisma muzealne z Danii i Holandii.
W tłumnie obleganych Krzysztoforach hippisi, którzy dotąd stanowili atrakcję, zaczęli jednak być problemem. Wcześniej zaskoczona milicja nie wiedziała jak reagować na inaczej ubranych, ale spokojnie siedzących długowłosych ludzi. Teraz milicja zaczęła ich szarpać. Zdarzały się wciągnięcia do bram i pobicia. Co prawda były też jakieś preteksty. Dzieci – kwiaty bowiem wąchały Tri, środek do wywabiania plam. Jacyś ludzie, najczęściej lewacy z Ameryki Południowej, zaczęli przywozić też narkotyki. Zdarzyła się nawet śmierć z przedawkowania.
Z tymi problemami ma jednak do czynienia przede wszystkim dyrektor Staś Balewicz. Na Olimpie, przy stole w kawiarni, co najwyżej rośnie temperatura dyskusji. J.B ma tam bardzo przyjazne kontakty, z Adamem Marczyńskim jest od samego początku na ty, tak samo z Jadzią Maziarską, czy Erną Rosenstein, nie mówiąc już o Tadeuszu Kantorze. Z Jonaszem Sternem są słowne przepychanki światopoglądowe. Na narzekania Jonasza na młodych buntowników – chodziło przede wszystkim o Tomasza Hołuja, syna znanego literata, działacza komunisty i bliskiego przyjaciela Sterna – J.B odpowiadał, aby przypomniał sobie swoje wyczyny młodzieńcze, kiedy z manifestem komunistycznym wyrzucany był z uczelni.
Poważne zaniepokojenie na Olimpie spowodował dopiero artykuł w Życiu Literackim wspominanego już sekretarza Komitetu Wojewódzkiego Władysława Loranca. W artykule tym napisał on, że nadszedł czas, aby wyrzucić „ten kwiat razem z doniczką”. Kwiat to byli hippisi, a doniczka to Galeria Krzysztofory.
Kiedy J.B przyszedł pewnego razu do kawiarni i dosiadł się do niego Ryszard Terlecki ps. „Pies”, pani ajentka podeszła i powiedziała, że ten pan nie może tu przebywać i panowie nie zostaną obsłużeni. Oburzony J.B stwierdził, że jest u siebie i ma prawo napić się kawy z przyjacielem. Niestety nic to nie pomogło. Pani powiedziała, że ma stanowczy zakaz. Obaj bez kłopotu wypili kawę w klubie Plastyków, ale z tego zdarzenia wynikało, że hippisi z Krzysztoforów zostali wyrzuceni. Kwiat został wyrzucony, doniczka jednak została.
Niedługo później odbył się huczny i tłumny wernisaż dorocznej wystawy Grupy Krakowskiej. Tuż po nim zniknęła z wystawy „Przepowiednia III” autorstwa J.B. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Żadnych śladów włamania nie było. Jonasz Stern twierdził, że należy podać informację do prasy o skradzeniu dzieła. Ale jakoś z tym zwlekano. Po wystawie praca powróciła do galerii. Parę dni później przybyli dwaj panowie z legitymacjami SB, kazali sobie rzeźbę złożyć. Sfotografowali ją i poszli. Dopiero po wielu latach, konkretnie w 1981, po powstaniu Solidarności, była dyrektor BWA pani Juśkiewicz, w rozmowie z J.B zdradziła, co się działo z rzeźbą po jej zaaresztowaniu i zniknięciu z galerii. Została ustawiona w Komitecie Wojewódzkim PZPR. Tam zapraszane osobistości miały osądzić, czy „Przepowiednia III” jest antypaństwowa, czy nie. Zdjęć zrobionych przez SB w IPN nie ma, gdyż teczka J.B została zniszczona.
Po pozbyciu się hippisów, poważnym problemem dla Grupy Krakowskiej stał się J.B, jego twórczość. Za jakiś czas Zarząd Grupy został bowiem wezwany na rozmowę w sprawie „Przepowiedni III” do Wydziału Kultury Miejskiej Rady Narodowej. Obecny był także J.B. Sprawę rozwiązało jednak krótkie wystąpienie Jonasza Sterna. Jonasz Stern stwierdził, że nie można używać mentalności klozetowej. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy fallus jest pozytywną, czy negatywną częścią ciała. Wszyscy oświadczyli, że dla nich jest pozytywną. Więc może być biało-czerwony – stwierdził J. Stern i nie ma o czym dalej mówić. Na Rzeźbie Roku przy pracy J.B pt. „Normalizator” dyżurowali jednak hippisi, aby jej nikt nie zniszczył.
W ten sposób Jonasz Stern wybronił J.B. A wtedy to nie były żarty. Sytuacja dla J.B, a także dla Grupy Krakowskiej, była groźna. Gdyby sytuacja taka zdarzyła się nie w PRL-u, czyli – jak się pocieszano – najweselszym baraku w obozie, tylko bardziej na wschód, dla J.B skończyłoby się to wieloletnim łagrem, a dla Grupy końcem istnienia. Wydarzenie to pokazywało z całą ostrością, że tu za żelazną kurtyną nie można było pozwolić sobie na jakąkolwiek trywializację. Trzeba było budować i bronić świątyń wysokiej sztuki. Bo tylko one dawały szansę obrony niezależności. Prestiżowa wojna z reżimem trwała. Ta sprawa została wyjaśniona do końca, ale tu za żelazną kurtyną istniało szereg spraw, które zakrywała mgła niedomówień.
W dyskusjach na Olimpie, przy stole w kawiarni krzysztoforskiej, ujawniała się cała złożoność sytuacji w jakiej przyszło tworzyć artystom żyjącym w Krakowie. Jasne było że, niemożliwa była bezpośrednia konfrontacja z twórczością artystów w wolnym świecie. Dla przykładu, artyści nowohuccy nie mogli konfrontować się z Tapiesem, inni artyści z Tinguelym czy Spoerrim, albo artystami nowego realizmu, związanymi z P. Restanym. Na Olimpie utrwalało się przekonanie o wartości jedynie twórczości ponadczasowej. Ponadczasowość jednak każe podnosić pułap świątyni sztuki jeszcze wyżej. To oczywiście pozostawało w diametralnej sprzeczności z upowszechniającą się w wolnym świecie, powarholowską dewaluacją sztuki. Artyści Grupy Krakowskiej wierzyli, że jeśli chodzi o tę dewaluację sztuki, to świat się kiedyś zreflektuje, choć słychać było desperackie głosy o śmierci sztuki i śmierci estetyki. Ratunkiem miały być różne pomysły sztuki konceptualnej, sztuki poczty, czy sztuki socjologicznej.
Tymczasem w Krzysztoforach ze ścian kawiarni, z dnia na dzień zniknęły od kilku lat gromadzone dokumenty happeningów, manifestacji, zdjęcia, również z dnia hippisa, oraz inne ślady bogatego życia artystycznego. W ich miejsce powieszono prace studentów T. Kantora. Wzburzony J.B, który w tym czasie czuł się czarną owcą w Stowarzyszeniu, nie dochodził tego, czy była to ingerencja władz, czy też Grupa sama to zrobiła. Powiesił tylko na przeciwnej ścianie małą planszę, na której było jego zdjęcie piszącego na szybie słowo Fałsz. Niżej pod czarną zasłonką widniał napis: prawdziwym atrybutem awangardy były spodnie hippisa. Spodnie zdobione kolorowymi napisami były elementem zdjętej wystawy. Były to spodnie hippisa wziętego do wojska.
Z. Warpechowski słyszał reakcję Kantora na planszę J.B. J.B to faszysta, on chce prawdy – krzyknął Kantor. J.B poważnie zastanawiał się nad okrzykiem przyjaciela. Doszedł do wniosku, że rzeczywiście, jeżeli się było przesłuchiwanym na Gestapo albo UB czy SB powiedzenie prawdy było zdradą. Wynikałoby z tego, że fałsz jest etyczny. To oczywiście absurd. Tym bardziej, że T. Kantor nie miał takich doświadczeń. Ale mógł też wczuwać się w mentalność ludzi z jego pokolenia, którzy takie doświadczenia mieli. Była to pierwsza rysa w ich przyjaźni (J.B nie wiedział, że wtedy Tadeusz stracił posadę na Akademii).
Niedługo po tym obaj artyści, jako jedyni z Grupy Krakowskiej, brali udział w imprezie ogólnopolskiej tej rangi, co „Sympozjum w Puławach” i plener „Osieki 67”, w organizowanym przez Jerzego Ludwińskiego sympozjum pt. „Wrocław 70”. W tej mocno konceptualnej imprezie udział obu artystów był owocny, ponieważ ich koncepcje jako jedyne, obok chwilowej świetlnej koncepcji H. Stażewskiego, zostały zrealizowane. Krzesło T. Kantora w Oslo, a żywy pomnik pt. „Arena” J.B we Wrocławiu.
Niestety w Krzysztoforach, przy olimpijskim stole, miało miejsce wydarzenie, które spowodowało, iż wydawało sie, że przyjaźń obu artystów legła w gruzach. Sprawa nie miała nic wspólnego z Grupą Krakowską. Od jakiegoś czasu w przygotowaniu był udział Galerii Foksal w ważnej, międzynarodowej wystawie Galerii Pilotujących w Lozannie. Galeria Foksal znalazła się wprawdzie poza galeriami, wybranymi w drodze plebiscytu między historykami sztuki, ale jakaś galeria zrezygnowała i Foksal będąc na pierwszym miejscu została zaproszona. Było to wielkie szczęście i wyróżnienie. J.B został powiadomiony, że artyści i historycy sztuki przyjeżdżają do Krakowa, aby omówić sprawy związane z wystawą. W kawiarni w Krzysztoforach, przy olimpijskim stole, Wiesio Borowski w imieniu obecnych, to jest H. Stażewskiego, T. Kantora, A. Ptaszkowskiej i Z. Gostomskiego oświadczył J.B, że nie może na tę wystawę dać tych prac, które w tej chwili tworzy. To zostało już postanowione. Może zrobić coś innego, coś narysować itp.
Dla J.B był to absolutny cios. Tłumaczyli mu teraz wszyscy, że nie mogą się narażać władzom, że mogą być kłopoty, a oni sobie tego nie życzą. J. B odparł, że albo daje to, co robi, albo wycofuje się z udziału w wystawie. T. Kantor nie spojrzał mu w oczy. Przez cały czas siedział bokiem i tylko mówił: kończcie, kończcie tę rozmowę. Wycofując się z udziału J.B na koniec odkrzyknął: czas pokaże, kto miał rację!
J.B wyszedł ze spotkania zdruzgotany. Tak niedawno chciał w tym gronie tworzyć artystyczną opozycję. Miał do nich pełne zaufanie, panowała całkowita szczerość. Teraz pozostała mu już tylko żona, Maria Pinińska, i kilku hippisów jako prawdziwych przyjaciół, Kora i Marek Jackowscy, Ostaszewscy, prorok J. Pysz i tyle. Sprawa była poważna, gdyż od tego momentu J. B dla osób związanych z Galerią Foksal stał się powietrzem, podobnie dla przyjaznych dotąd aktorów Cricotu. Dziś wiadomo, że przyjaźń z Kantorem nie została zerwana. Została zawieszona na 19 lat trwania PRL-u. Również dzisiaj wiadomo z IPN-u, że na tę wystawę Kantor nie dostał paszportu. Szantaż więc był.
Grupa Krakowska, poza Kantorem, w swojej stoickiej krakowskości, nie zmieniła przyjaznego nastawienia do J.B. Zbliżała się właśnie doroczna wystawa. Kiedy J.B przyciągnął na sankach swoje prace, wystawa była już prawie gotowa. Po zmontowaniu pracy pt. „Klaskacz”, T. Kantor zerwał swój obraz, wiszący na czołowej ścianie, i zaczął z nim biegać po Krzysztoforach, aż w końcu zawiesił go przy wyjściu z galerii. Tak przejął się wymową „Klaskacza”. „Klaskacz” adresowany był jednak przez J. B nie do Kantora, ale raczej do rzeczywistości, nie tylko zresztą w PRL-u.
Pod koniec roku dochodzić zaczęły głosy, głównie przez Wolną Europę i BBC, o strajkach na Wybrzeżu. Mimo, że inteligencja i młodzież była w Polsce po 1968 roku rozbudzona, to jednak strajki nie wywołały żadnego odzewu. Reżimowi udało się oddzielić świat intelektualny od stoczniowców. Skończyło się tragicznie, wiele osób zostało zabitych.
Zmieniła się jednak władza. W miejsce Władysława Gomułki rządy przejął Edward Gierek. Był reemigrantem. Pracował jako górnik na zachodzie. Pojawiły się dość powszechne nadzieje na zmiany, uważano, że kończyła się dyktatura ciemniaków. J.B jednak uważał, że nadal panuje system totalitarnej kontroli, tylko bardziej wyrafinowany, co może jest nawet gorsze. Władze jednak zmuszone były do stwarzania wobec zachodu pozorów wolności. Przyjechał bowiem do Polski Willy Brant i zostały nawiązane pierwsze kontakty z Niemcami Zachodnimi.
W dziedzinie kultury także coś się zmieniało. Powstało zjawisko wyjątkowe, unikalne w świecie. Powstała tzw. kultura studencka. Władze traktowały ją chyba jako wentyl bezpieczeństwa. To tutaj J.B znajduje miejsce do swoich manifestacji. Przez lata 70-te objeżdża całą niemal Polskę. Jest zapraszany przez kluby studenckie, na festiwale teatrów studenckich itp. imprezy. Oprócz tego J.B był zapraszany do dokonania manifestacji w bardzo różnych miejscach i sytuacjach. Powstała wtedy jedna z pierwszych, o ile nie pierwsza w PRL, prywatna galeria Pi, w mieszkaniu Maszy Potockiej i Józefa Chrobaka. Miała tam miejsce akcja J.B pt. „Licytacja”. Rozwinął tam też swoją działalność inny członek Grupy Marian Warzecha. W związku z jego konceptualnym projektem odbyło się wiele spotkań z udziałem naukowców, matematyków. Swoje akcje miał tam również Zbigniew Warpechowski, później również członek Grupy.
Dla działaczy kultury zaproszenie J.B do dokonania manifestacji wiązało się z dość dużym ryzykiem. Dla przykładu Andrzej Pollo, organizując wielką aukcję sztuki Desy w Pałacu Kultury w Warszawie, gdzie J.B wykonał „Ołtarz twarzy”, złamał sobie karierę. Nie tylko nie został dyrektorem Desy, na co liczył, ale także dotychczasowy dyrektor p. Przewoźny stracił posadę. Stefan Papp także miał kłopoty po „Wernisażu u Szadkowskiego”, gdzie między innymi miała miejsce manifestacja J.B. Nie było natomiast żadnych kłopotów z urządzeniem wielkiej, retrospektywnej wystawy prac J.B w muzeum Bochum. A to dlatego, że było oficjalne zaproszenie, sfinansowane całkowicie przez stronę niemiecką. Problem był tylko z paszportem, który J.B otrzymał w ostatniej chwili, mimo że miał przysłany opłacony bilet lotniczy. Wystawa została potem przeniesiona do Louisiany w Danii, a następnie do Sördertalje w Szwecji. Większe jeszcze kłopoty z paszportem były przy wyjeździe na stypendium do Essen, gdzie J.B miał dokonać manifestacji pt. „Drewniana droga” w Gruga Park. Z tego powodu, jadąc razem z M. Pinińską, spóźnili się półtora miesiąca.
Krzysztofory w latach 70-tych ubiegłego wieku były w dużej mierze okupowane przez teatr „Cricot 2”. Często, gdy przychodziło się do Krzysztoforów, zamiast widoku wystawy słyszało się zza czarnej kurtynki ekspresyjne krzyki związane z próbami teatralnymi. Ale jak tylko teatr wyjeżdżał, odbywały się wystawy, a już doroczne wystawy Grupy zawsze. I zawsze z tłumnym, wspaniałym wernisażem, nad czym czuwał zabiegany, gdyż pomagał także przy teatrze, Staś Balewicz. Nie zagrożona już likwidacją świątynia sztuki utrzymywała swój wysoki pułap. W dobie konceptualizmu i nowych mediów ożywili się młodsi członkowie Grupy, a także muzycy pod wodzą B. Schaeffera, także Janusz Tarabuła z sypiającym się piaskiem, J. Jończyk z neonami, J. Wroński z kopciografiami. Niestety pomysły z wypychanymi formami przestrzennymi Danuty Urbanowicz zablokował Kantor. Uznał, że jest to plagiat. Wobec konceptualizmu i nowych mediów środowisko krakowskie zachowywało jednak dystans. Środowiska innych miast w Polsce okazały się aktywniejsze np. we Wrocławiu, Poznaniu, Łodzi czy Lublinie. Pojawiły się nawet głosy, że w Krakowie nic odważnego nie da się zrobić.
Hippisi, dla których Krzysztofory stały się niedostępne, stali się częstymi gośćmi w mieszkaniu J.B i M. Pinińskiej, na ulicy Siemaszki. Odbył się tu nawet niezwykły Sylwester z co najmniej setką obecnych gości. Pracownia była akurat pusta, bo rzeźby pojechały za granicę. Wydarzeniem stała się wystawa Marii Pinińskiej, ale nie w Krzysztoforach, tylko w Piwnicy pod Baranami. Dyżurowali na niej hippisi.
W Krzysztoforach obok spotkań przy stole w kawiarni odbywały się także okresowe zebrania plenarne Stowarzyszenia. Miały one formalny charakter, ale przy ich okazji zaczęły się coraz ostrzejsze narzekania, przede wszystkim malarzy, w imieniu których występował najczęściej W. Urbanowicz. Chodziło o to, że nie mogą oni robić wystaw, gdyż galeria jest ciągle zajęta przez teatr, że pieniądze zamiast na wystawy idą na teatr itp. Na jednym z zebrań, po takich narzekaniach, zabrał głos J. Nowosielski. Powiedział, że skoro tak narzekacie na tego Kantora, to go wyrzućcie z Grupy i będzie spokój. Podał nawet przykłady takich sytuacji w historii sztuki, gdy pozbyto się lidera. Na to przyszedł spóźniony Tadeusz. Wszyscy oczywiście zmienili front, a J. Nowosielski poszedł na koniak do baru. Wtedy J.B powiedział, o co chodzi. A chodziło o to, czy Krzysztofory są galerią, czy teatrem. Wszyscy byli przekonani, że będzie zaraz straszna awantura. Tymczasem Kantor stwierdził, że tu jest galeria, a teatr „Cricot 2” nigdy nie był, nie jest i nie będzie instytucją. I nie może być związany z żadnym miejscem. Teatr „Cricot 2” jest grupą wędrowną. J.B miał jednak inne zdanie. Stwierdził, że w galerii nie można robić wystaw, bo miejsce jest zbyt często zajęte przez teatr. Wywiązała się wielogodzinna dyskusja. Za jakiś czas Kantor znalazł rozwiązanie. Stworzył instytucję, może nie samego teatru, ale dokumentacji działalności „Cricot 2”, na ulicy Kanoniczej.
Tymczasem w kraju propaganda sukcesu ery gierkowskiej zaczęła trzeszczeć. Po brutalnie stłumionych strajkach w Radomiu i Ursusie zostaje, dzięki KOR-owi, nawiązana nić kontaktu między światem intelektualnym, a strajkującymi robotnikami. Powstaje półjawna opozycja, wspomagana przez radio Wolna Europa, BBC i inne stacje informujące o tym, co dzieje się za żelazną kurtyną. Aresztowani, dręczeni tzw. „ścieżkami zdrowia” robotnicy otrzymują pomoc prawną i pieniężną dla rodzin.
W tym czasie wystawę J.B w Białymstoku spotyka niezwykła przygoda, podobna do tej, która przydarzyła się „Przepowiedni III” w Krzysztoforach. Była to duża, indywidualna, częściowo retrospektywna wystawa. Odbyło się otwarcie z wystawnym wernisażem, przemówieniami, dużą ilością ludzi. Na drugi dzień, gdy J.B wyjechał już do Krakowa, przyjechał do Białegostoku sekretarz Komitetu Centralnego PZPR i kazał wystawę zamknąć. Rozesłał też poufny zakaz wystawiania prac J.B w galeriach BWA w całej Polsce. O tym wszystkim J.B nic nie wiedział. Po dwóch miesiącach prace wróciły z listem, w którym dyrektor BWA w Białymstoku dziękował za udostępnienie twórczości. Wiele miesięcy później Janina Kraupe Świderska, która miała także wystawę w białostockim BWA, przekazała J.B poufną informację o zamknięciu wystawy. Dopiero w wolnej Polsce, po 1989 roku, pan Piątkowski, znany krytyk teatralny, który wtedy był działaczem w Białymstoku, opowiedział J.B jak było naprawdę. Na próbę obrony wystawy przez dyrektora BWA, pan sekretarz Łukaszewicz stwierdził, że nie będzie tu jakiś J.B podgryzał fundamentów socjalizmu w Polsce Ludowej.
Zakaz wystawiania nie dotarł do galerii w Krzysztoforach. J.B mógł w 10-tą rocznicę polskich wydarzeń marcowych, całkowicie przemilczanych przez prasę, dokonać manifestacji pt. „Msza romantyczna”. Efektem Mszy była wystawa, w której skład wchodził „Ołtarz spełnienia”, „Ołtarz artysty” oraz 21 płóciennych dokumentów dotychczasowych manifestacji. Po miesięcznej ekspozycji wystawa ta przeleżała na zapleczu Galerii Krzysztofory do roku 1981. 6 grudnia 1981 została przeniesiona przez studentów Akademii Muzycznej i eksponowana w auli tej uczelni podczas strajku okupacyjnego. 13 grudnia 1981 padła wraz ze studenckimi transparentami ofiarą zomowców, którzy brutalnie rozbili strajk i pacyfikowali studentów. Żaden, nawet najmniejszy element tej wystawy, do dzisiaj się nie odnalazł.
Zanim jednak stan wojenny spadł na Polaków, jak grom z jasnego nieba, w rzeczywistości PRL-u zaistniało okienko wolności. Wymusiła je wielomilionowa Solidarność. Władze straciły w wielu dziedzinach kontrolę. Ujawniło się to wyraźnie w środowisku artystów plastyków. Długie, trzydniowe, emocjonalne zebranie, doprowadziło do rezygnacji w Krakowie wieloletniego, partyjnego prezesa i wybrania nowego prosolidarnościowego. Teraz, obok Krzysztoforów, również Klub Plastyków stał się żywym miejscem kontaktów środowiska. Ożywiła się „Rzeźba Roku”. Zorganizowano sympozjum „Nowa Przestrzeń”, jury obradowało jawnie. Jury, złożone ze znanych historyków sztuki Janusza Boguckiego, Andrzeja Kostołowskiego, Stefana Pappa i innych, wybrało pracę J.B pt. „Ołtarz zmian”. Praca została na wystawie ocenzurowana z powodu użycia biało-czerwonego płótna. Główna nagroda była nagrodą Prezydenta Miasta i Prezydent nie chciał jej zatwierdzić. Targi trwały do późnych godzin nocnych, ale jury nie ustąpiło, co wcześniej było nie do pomyślenia..
Korzystając z tej względnej wolności Janusz Tarabuła zaproponował, aby cykliczna wystawa „Spotkania krakowskie” miała tym razem charakter międzynarodowy. Propozycję tę złożył na posiedzeniu Rady Artystycznej ZPAP. Poparł go J.B, który był członkiem tej rady. Rada przyjęła propozycję i ustaliła, że ze względu na koszty musi to być impreza bazująca głównie na sztuce akcji, w latach 70-tych zwanej performensem. Na komisarzy Spotkań wybrano osoby zorientowane w tym obszarze sztuki oraz mające kontakty zagraniczne. Komisarzem został Andrzej Kostołowski, związany z Grupą Krakowską historyk sztuki, który organizował już międzynarodowe plenery. Ostatnio wrócił z Wielkiej Brytanii, gdzie uczestniczył w tournée „Anglo-polskiego Art Performance” wraz z J.B, Z. Warpechowskim i artystami angielskimi. Brał też udział w międzynarodowym festiwalu „Works and Words” w Holandii. Drugim komisarzem została Maria Pinińska, prekursorka sztuki kobiecej, a ostatnio tworząca również performensy. Trzecim komisarzem wybrano Zbigniewa Warpechowskiego, który już wtedy stawał się niemal klasykiem performensu. Komisarzy wspiera J.B, który wykonuje plakat imprezy.
Przyjeżdżają artyści z wielu krajów. Niestety nie ma ich czym poczęstować, bo w kawiarence brakuje czasem nawet herbaty. Sklepy są puste, wszystko jest na kartki. Ale za to jest wolność. Partyjny dyrektor BWA w Krakowie, gdzie odbywa się impreza, został zwolniony. Rządzą komisarze. Mogą wydawać polecenia całemu personelowi technicznemu. W tej sytuacji zakaz wystawiania w BWA nie miał dla J.B żadnego znaczenia. Władze miasta wyraziły nawet zgodę na dokonanie manifestacji na Rynku Głównym, z zastrzeżeniem, że nie mogą dać gwarancji bezpieczeństwa.
Zastrzeżenie to było dla organizatorów dość zagadkowe. Manifestacja Romantyczna jednak się odbyła, ogniska zapłonęły. Miał miejsce tylko jednoosobowy atak na „Wózek romantyczny”, udaremniony przez liczną publiczność towarzyszącą akcji. Wszystkie inne akcje, performensy, występy artystów zagranicznych i polskich, odbyły się wewnątrz galerii BWA, obecnym Bunkrze Sztuki. Jedynie Maria Pinińska posadziła krzak róży przed budynkiem. Zakończyła swój performens wypowiedzianym w trzech językach pytaniem, „czy róża zakwitnie na wiosnę na różowo?”.
Róża może i zakwitła na różowo, ale rzeczywistość w Polsce stała się czarna, bo nastał właśnie stan wojenny. Podczas Spotkań odbył się także konkurs na dokumentację wystąpień. Bardzo bogata wystawa fotografii trwała zgodnie z planem dokładnie do 13 grudnia 1981 r. Wtedy to reżim dopuścił się diabelskiego wyczynu. W ciągu jednej nocy zamroził życie w Polsce, zaszokował i sterroryzował kraj.
Znając przekonania J.B znajoma rodzina wojskowa proponowała mu nawet kryjówkę. J.B uspokajał się tym, że jako osoba nie stanowił zagrożenia dla reżimu. Nie prowadził bowiem żadnej działalności politycznej, nie podpisywał żadnych protestów, nawet do Solidarności się nie zapisał. Groźne dla reżimu były wyłącznie jego rzeźby. To rzeźby bywały aresztowane, wystawy zamykane, czy też prace niszczone. W środowisku plastycznym jedynie Zbylut Grzywacz z Grupy Wprost został internowany.
Po kilku dniach, po otrząśnięciu się z szoku, J.B poszedł do Krzysztoforów. Kawiarnia była o dziwo czynna, świece w kandelabrach się paliły, widać że St. Balewicz działał. W kawiarni J.B spotkał Andrzeja Pawłowskiego, starszego kolegę z Grupy . Przy jakimś erzacu kawy bez cukru zaczęli dzielić się wrażeniami. Był to dzień, w którym nadeszła informacja o zabiciu górników przy pacyfikacji kopalni Wujek. W reakcji na tę informację Andrzej powiedział zdanie, które utkwiło J.B w pamięci: to koniec, teraz już nie ma żadnych szans na jakikolwiek komfort moralny. W zdaniu tym, wypowiedzianym w tej konkretnej sytuacji, ujawniała się cała osobowość Andrzeja. Jego specjalnością było tworzenie komfortu, był projektantem wnętrz, twórcą kineformów, konceptualnych rzeźb, obrazów, zdjęć. Był człowiekiem niezwykle taktownym, pojawiał się dyskretnie, zawsze w tle innych członków Grupy, taka jasna postać, prawie anioł. Kiedyś chciał załatwić nawet J.B posadę na Akademii. Będziesz prowadził rzeźbę u mnie na wydziale, wszystko załatwione, wpadnę tylko do rektoratu po podpis rektora. Rektor jednak, tenże profesor Czesław Rzepiński, stanowczo odmówił.
W tamtej chwili, wobec śmierci górników, J.B zgodził się z Andrzejem, że trudno mówić o komforcie. W istocie jednak, w tej wojnie generała Jaruzelskiego z narodem, reżim odsłonił swoje prawdziwe oblicze. I to właśnie naród odzyskał, jeśli tak można powiedzieć, komfort moralny. Trwająca parę lat wojna z narodem doprowadziła do dramatycznej sytuacji w sztuce. Nastąpiło rozdarcie między estetyką i etyką. W galeriach kontrolowanych przez reżim funkcjonować mógł tylko jałowy estetyzm. Z kolei w kościołach, gdzie odbywały się patriotyczne wystawy, panował wątpliwej jakości etyzm. To rozdarcie między etyką i estetyką godziło w samą istotę krzysztoforskiej „świątyni sztuki”. Bowiem czysty etos twórczy, który był tu przez te wszystkie ciężkie lata tworzony, opierał się właśnie na powiązaniu tych pojęć.
Przed Krzysztoforami w tym czasie stanęło jeszcze inne poważne wyzwanie. Reakcją środowisk artystycznych na stan wojenny był bojkot. A tymczasem w Krzysztoforach miało nastąpić otwarcie, przygotowywanej od dawna, wystawy indywidualnej Jonasza Sterna. Oczywiste było, że w tej sytuacji wystawy nie będzie można otworzyć. Natomiast Jonasz Stern uważał, że wystawa musi zostać otwarta. Dla niego, człowieka, który kiedyś wydobył się spod zwału trupów, stan wojenny był tylko igraszką generała. Została w Grupie zwołana narada. W pewnym momencie wpadł spóźniony Janusz Tarabuła, zaszokowany, pobity przed chwilą przez ZOMO na Rynku, z okrzykiem, że tych komunistów powinno się było dawno wystrzelać, byłby spokój. Zesztywniały nieco Jonasz Stern jednak zdania nie zmienił.
Nastąpił najostrzejszy spór w Grupie Krakowskiej, grożący jej rozpadem. Jonasz Stern podniesionym głosem twierdził, że się go tu terroryzuje. Sytuacja była dziwna, bo kierował te słowa przede wszystkim do J.B, podczas gdy prezesem Grupy był Jerzy Wroński, zaufany człowiek Jonasza Sterna, członek partii. Spór usiłował łagodzić Artur Sandauer. Już w spokojniejszej dyskusji obecny na naradzie Andrzej Kowalski, członek Grupy, malarz z Katowic, zaproponował Sandauerowi, że może załatwić mu pisanie i drukowanie w drugim obiegu, w wydawnictwach podziemnych. A. Sandauer jednak odmówił, twierdząc, że ma umowy podpisane gdzie indziej. Idąc przez Rynek na obiad A. Sandauer powiedział do J.B: ja bym panu przyznał rację, gdyby pan mi powiedział, jak długo to będzie trwało. J.B zastanawiał się, czy odpowiedzieć dwa, czy dziesięć lat. Wtedy A. Sandauer powiedział: pan się zastanawia, a ja jestem stary i chcę coś jeszcze napisać, bo jestem krytykiem. Wystawa Jonasza Sterna odbyła się, ale miała zamknięty charakter.
Organizując różne zamknięte imprezy Grupa Krakowska i Krzysztofory przetrwały „po krakowsku” lata stanu wojennego. Były zamknięte koncerty, Marian Warzecha wymyślił spotkania dyskusyjne przy jednej pracy, J.B wykonał zamkniętą „Mszę refleksyjną”, były próby tworzenia zamkniętych kolekcji itp. Jedynie St. Balewicz nie mógł organizować hucznych wernisaży. Znalazł sobie inne pola działania.
W tym czasie rozwijał się drugi obieg, kolportaż, wiele różnych imprez odbywało się w kościołach, klubach inteligencji katolickiej. Marek Rostworowski urządzał sławne wystawy ogólnopolskie w kościele na Żytniej w Warszawie, Aleksander Wojciechowski w Mistrzejowicach w Krakowie. Tenże Marian Warzecha, jeden z założycieli Grupy Krakowskiej, organizował teraz cykl spotkań w Papieskiej Akademii Teologicznej pod hasłem „Sztuka-Religia-Nauka”. Występowali tu naukowcy, matematyk Maurin, fizyk Chyliński, kosmolog Heller, teolodzy Tischner i Życiński, artyści A. Haska, J.B i inni. Studenci PAT zorganizowali nawet wystawę obiektów i dokumentacji z manifestacji J.B. Niestety dokumentacja została zdjęta, tym razem przez cenzurę katolicką, skutkiem czego była, zorganizowana przez przeora dominikanów Ojca Kłoczowskiego, długa i emocjonalna dyskusja.
W czasie bojkotu i stanu wojennego najaktywniejsi okazali się muzycy, a konkretnie kompozytorzy. Kompozytorzy byli w Grupie od zawsze, ale równocześnie w niej nie byli. Pierwszym kompozytorem w Stowarzyszeniu był A. Walaciński. Później, pod wodzą Bogusława Schaeffera, pojawiali się najczęściej wtedy, gdy w Stowarzyszeniu panował jakiś impas, i z niezwykłym zapałem i ekscytacją organizowali koncerty, spotkania teoretyczne, a nawet wystawy partytur. Zajmowali się przede wszystkim sobą i w momentach, gdy temat dyskusji stawał się bardziej ogólny, siedzieli z grzeczności jeszcze przez chwilę, a następnie znikali, tłumacząc się brakiem czasu. Znikali, i to na długo. Tym razem Schaeffer zaproponował cykl spotkań poświęconych filozofii twórczości. J.B poznał wcześniej Bogusława Schaeffera jako wroga kawiarni. Najmniejszy szelest, dochodzący z kawiarni do galerii, w czasie gdy odbywał się tam koncert, wywoływał wielką awanturę. Teraz spotkania odbywały się z dala od kawiarni, w biurze na parterze. Przyjacielski i bezpośredni Boguś przedstawił jako temat dyskusji dylemat, czy należy tworzyć dużo, czy mało. Są bowiem kompozytorzy, tu podał przykłady, którzy tworzą jakiś utwór raz na dziesięć lat i on staje się ważny. Natomiast on tworzy w takim czasie wiele utworów. Bogusław Schaeffer jest jednak twórczoholikiem. Happeningi razem z M. Warzechą robił już przed T. Kantorem. Obok twórczości muzycznej uprawia dramaturgię. Tworzy sztuki teatralne, które stwarzają problemy nawet wytrawnym aktorom, takim jak na przykład J. Peszek czy Grabowscy. Aktorzy chętnie to wykonują, gdyż role u Schaeffera są dla nich odświeżającym wyzwaniem. B. Schaeffer tworzy również i wystawia graficzne partytury. Jest mentorem młodych kompozytorów, którzy również są członkami Grupy Krakowskiej, Barbary Buczek, Marka Chołoniewskiego, czy Anny Maciejasz-Kamińskiej. Wykłada także za granicą, w Salzburgu. Podczas sesji naukowej związanej z jubileuszem twórczości B. Schaeffera, która miała miejsce w konsulacie Austrii, J.B stwierdził, że o ile K. Penderecki jest mistrzem, to Bogusław Schaeffer jest czymś więcej, jest wolnym twórcą. Może tworzyć co chce. Natomiast K. Penderecki musi realizować zamówienia. Chwali się nawet, że ma tych zamówień na przyszłe 10 lat pracy. Gdyby takim mistrzem był w czasach stalinizmu, to niewykluczone, że musiałby wykonać jakąś kantatę na cześć „Wodza”, podobnie jak mistrz Dunikowski.
Stan wojenny nie tylko nie zniszczył, ale nawet pogłębił komfort moralny Polaków, który był efektem odczucia podmiotowości w czasie powstania wielomilionowej Solidarności. Był on w oczywisty sposób wzmacniany przez wybranego w 1978 roku papieża Polaka, odwiedzającego Polskę. Powstała przedziwna rzeczywistość, w której zaistniała przepaść między egzystencją duchową, a egzystencją fizyczną Polaków. Z jednej strony braki żywnościowe, prawie wszystko, nawet buty, były na kartki. Ratunkiem stały się paczki przysyłane z wolnego świata. Mimo, że po jakimś czasie niektóre rygory stanu wojennego, jak na przykład godzina policyjna, zostały zniesione, to zachowane zostały przez władze wszystkie instrumenty represji, aresztowania, internowania, brutalne pacyfikacje itp. Z drugiej strony miały miejsce, przy okazji odprawianych mszy za Ojczyznę lub spotkań z Papieżem, wielkie masowe uniesienia moralne. Rozdarcie między duchem i materią z całą jaskrawością uwidoczniło się po porwaniu i zamordowaniu przez SB księdza Popiełuszki.
Po odwołaniu stanu wojennego, co w istocie niewiele zmieniło, choć można było już podróżować bez specjalnych przepustek, stracił na znaczeniu także bojkot w teatrach i galeriach. Zaczęto otwierać wystawy również w Krzysztoforach. Przy ich urządzaniu zaczął pomagać Józef Chrobak. Znany był w środowisku z prowadzenia galerii Pi, a jeśli chodzi o Grupę Krakowską, to był już niemal ekspertem. Zorganizował bowiem, wraz z Maszą Potocką, w 1979 roku w Pałacu Sztuki wyczerpującą wystawę przedwojennej Grupy Krakowskiej. Po tej wystawie odbyła się nawet w Kuźnicy sesja naukowa, na której prof. M. Porębski wygłosił wykład pt. „10 przykazań awangardy”. W dyskusji J.B zgłosił 11-te przykazanie awangardy, czyli jej grupowość, w przeciwieństwie do samotniczości romantycznej. Obok Józefa Chrobaka zaczął pomagać przy urządzaniu wystaw także Jan Trzupek, historyk sztuki. St. Balewicz coraz bardziej zajęty był przy teatrze Cricot2. Kantor po „Umarłej klasie”, która poraziła świat, przygotowywał kolejne przedstawienia, odnoszące nie mniejsze sukcesy. Teatr był zapraszany do wielu krajów w Europie, w Ameryce Północnej i Południowej, a także do Japonii, Indii i innych egzotycznych krajów. Próby odbywały się zagranicą, albo w wynajmowanych salach. Galeria w Krzysztoforach nie była blokowana. Odbywały się wystawy, przerywane jedynie remontami ogrzewania lub instalacji elektrycznej. Bogini Janina Kraupe czuwała, by formalne zebrania odbywały się regularnie. Na jednym z nich Jonasz Stern zgłosił kandydaturę Marii Pinińskiej na członka do Grupy . Na kolejnym J.B zgłosił Z. Warpechowskiego i A. Kostołowskiego. Jadwiga Maziarska zaproponowała, by przyjąć do Grupy J. Chrobaka.
Grupa Krakowska poszerzała się więc o nowych członków, ale przy olimpijskim stole było coraz więcej niedomówień, na granicy ostrych sporów, ponieważ część członków Grupy włączyła się bardzo mocno w ruch wystaw i manifestacji urządzanych w kościołach. Doraźna interwencja władz w Krzysztoforach nastąpiła jednak dopiero, gdy wkroczyła cenzura i, z gotowej już wystawy J.B pt. „Nowa treść” w 1986 roku, nakazała usunąć dwie prace. Mimo usunięcia tych prac, wystawa została wykreślona z wszelkich informacji o tym, co dzieje się w Krakowie. A. Szoska napisał recenzję, ale żadna redakcja nie przyjęła jej do druku. W pełnych napięcia latach 80-tych Józef Chrobak i Jan Trzupek wymyślili bardzo bezpieczny sposób urządzania wystaw Grupy Krakowskiej. Zamiast dorocznych wystaw prezentowali próby tworzenia kolekcji Grupy Krakowskiej. Zestawiali prace z różnych okresów twórczości poszczególnych artystów. Tego cenzura się nie czepiała. Zakwestionowała jednak urządzenie wystawy młodego artysty Artura Tajbera. Artysta musiał się tłumaczyć w Komitecie Wojewódzkim Partii z tego, co chce wystawić w Krzysztoforach.
Zarząd Grupy Krakowskiej, bo takie ciało też istniało obok Olimpu i zebrań plenarnych, musiał w tym czasie decydować o wielu bieżących sprawach. Zbierał się często, ale od czasu, gdy prezesem został J. Wroński, już nie na zapleczu galerii lub w kawiarni, ale w pomieszczeniach na parterze pałacu, które już wcześniej zostały wywalczone przez Balewicza. Spraw bieżących było wiele, bo coraz częściej psuło się ogrzewanie w galerii, zmieniali się ajenci w kawiarni, toczył się także ostry spór o pomieszczenia na parterze, w których się zbierano i było biuro Stowarzyszenia. Do tych pomieszczeń rościło sobie prawo Muzeum Historyczne, zajmujące wyższe pietra pałacu. Dla Stowarzyszenia była to trudna sprawa, gdyż dyrektor muzeum wywodził się wprost z Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Na szczęście Jonaszowi Sternowi udawało się temperować zamiary dyrektora i Grupa zachowywała zwoje biuro. Korzystając z nowych pracowników Zarząd Grupy postanowił uporządkować archiwum dotychczasowej działalności Stowarzyszenia. Zakupiono szafę, powyciągano ze wszystkich zakamarków różne dokumenty, wycinki z gazet, rachunki, makiety katalogów, które były gromadzone przez St. Balewicza i p. Zielińską. W pewnym momencie na podłodze w biurze urosła z tego wielka góra przeróżnych papierzysk. Za jakiś czas jednak zaczęły ukazywać się tomy pt. „Grupa Krakowska. Dokumenty i materiały”. Były to książki opracowane i zredagowane przez Józefa Chrobaka.
W 1988 roku Józef Chrobak namówił J.B, aby ten powtórzył manifestację pt. „Przepowiednia II”. Zbliżała się bowiem 20-ta rocznica tego wydarzenia. J.B wahał się, ponieważ niewiele elementów zachowało się z tamtej manifestacji. Józef Chrobak powiedział jednak, że wszystko, co będzie potrzebne, załatwi. W Zieleni Miejskiej załatwił pień drzewa, który na dziedzińcu Krzysztoforów sam rozłupał na mniejsze kawałki. Było przedwiośnie, padał mokry śnieg. J.B podziwiał jego poświęcenie. Także wóz chłopski został przez Józefa załatwiony. W pewnym momencie przygotowań Chrobaka opanowały jednak wątpliwości: no dobrze, my przygotujemy tę „Przepowiednię”. A jak zaczną się znowu takie rozruchy, jak w marcu 1968? To może tego jednak nie róbmy. J.B odpowiedział na to, że teraz, kiedy Chrobak włożył tyle wysiłku w przygotowania, manifestacja musi się odbyć. W cichości ducha myślał raczej o tym, że 'Przepowiednia” wreszcie się kiedyś spełni.
Po 20 latach, w 1988 roku, trochę później, bo 17, a nie 1 marca, manifestacja „Żywy pomnik pt. Przepowiednia II” została dokładnie odtworzona w Krzysztoforach. Tym razem ogniska paliły się lepiej, liczna publiczność włączyła się do budowy stosu i malowania wozu. Autor na zakończenie, stojąc na szczycie stosu, namalował na swoim ciele słowo CZAS i dodał głośno – pracuje dla nas.
Józef Chrobak miał trochę racji w swoim niepokoju, bo rzeczywiście potem zaczęły się strajki. Ale równocześnie w tym czasie na wernisażu w Krzysztoforach p. redaktor Turowicz dzielił się przy kawie i papierosku z J.B dziwną informację, że generał Kiszczak od jakiegoś czasu wszystkie prośby redakcji o zwolnienie ludzi opozycji z więzień załatwia pozytywnie. Dziś można się domyślać, że był to sygnał zwiastujący możliwość okrągłego stołu. Nie było także ani w czasie organizacji manifestacji „Przepowiednia II”, ani przy pozostałej po niej wystawie, żadnej ingerencji cenzury. Jedynie przypominał o sobie Jonasz Stern, który przekomarzał się z J.B powtarzając: panie, panie, tego trupa to pan nie ogrzejesz. Była to aluzja do palenia ognisk podczas manifestacji.
J.B w tym czasie przestawał być dla Grupy czarną owcą. Prezes Stowarzyszenia J. Wroński, który jeszcze w latach 70-tych namawiał J.B do wstąpienia do partii, od czasu powstania Solidarności dyskretnie, ale jednak wspierał poczynania J.B. Kiedy w 1989 nastał symboliczny przedświt i na horyzoncie zamajaczyła wolna Polska prezes J. Wroński pomagał nawet fizycznie przy urządzaniu wystawy i prezentacji „Żywego Pomnika Przepowiednia II”. Prezentacja ta odbyła się w Cieszynie w galerii Uniwersytetu Śląskiego, na którym J. Wroński wykładał. Wtedy to J.B do słowa PRZEPOWIEDNIA mógł na swoim ciele dopisać SPEŁNIA SIĘ. Było to dokładnie w momencie, kiedy w Warszawie podpisywano ustalenia Okrągłego Stołu. Prezentacja w Cieszynie była częścią wielkiej wystawy J.B urządzonej przez J. Chrobaka w trzech miejscach równocześnie: w Nowym Sączu w byłej Synagodze „Rzeźby-Dokumenty, w Krzysztoforach „Zwidy-Wyrocznie-Ołtarze” i w Cieszynie „Żywy Pomnik Przepowiednia II”.
Podczas trwania wystawy w Krzysztoforach T. Kantor zgłosił chęć spotkania z publicznością Krakowa. Józef Chrobak zlikwidował na ten dzień wystawę, obawiając się, że będzie awantura. Tymczasem T. Kantor zaczął swoje spotkanie od słów, że liczył, że zastanie tutaj wystawę J.B, którą już wcześniej widział i chciał coś na ten temat powiedzieć, gdyż uważa J.B za wielkiego rzeźbiarza. Porównywał go do Wita Stwosza i Michała Anioła i stwierdził, że tu w Krakowie powinny stać jego rzeźby, a nie te kiepskie, które się stawia. Na koniec Grupę Krakowską przedstawił jako biblijną rodzinę, w której matką była Maria Jarema, patriarchą ze wschodu Jonasz Stern, a J.B nagim Ecce Homo XX wieku. Taki był wstęp do jego wystąpienia, potem spotkanie potoczyło się dalej, a na koniec Tadeusz swoim zwyczajem wyprosił kogoś z widowni, ponieważ ten zadał niestosowne pytanie.
Od tego momentu zawieszona na 19 lat przyjaźń między T. Kantorem i J.B została odwieszona. Zaczęły się częste spotkania w Krzysztoforach, po tak długiej przerwie było o czym rozmawiać. Również nagle dla aktorów Cricotu J.B przestał być powietrzem i znowu stał się przyjacielem. R. Siwulak, jeden z aktorów teatru „Cricot 2”, w pierwszej rozmowie z J.B powiedział: chciałem panu przede wszystkim podziękować za te wszystkie awantury, które mieliśmy od Kantora przez pana w tych latach.
W Krzysztoforach i Grupie Krakowskiej nastąpiła tymczasem duża zmiana, choć na zewnątrz była ona niezbyt widoczna. Wybierający się od jakiegoś czasu na emeryturę St. Balewicz przestał być dyrektorem galerii. Nowym dyrektorem galerii Krzysztofory został Józef Chrobak. Choć nie było to łatwe, Grupa Krakowska godnie rozstała się z wieloletnim, zasłużonym, wspaniałym duchem opiekuńczym krzysztoforskiej świątyni sztuki. Każdy artysta Grupy ofiarował mu na koniec jakiś drobiazg ze swojej twórczości. Staś Balewicz zdążył jednak przed pójściem na emeryturę sprzedać dębowy, rzeźbiony stół olimpijski, który stał w roku kawiarni. W jego miejsce wstawiono chwiejący się, okrągły stół, z blatem z dykty.
W tym samym czasie odszedł ajent prowadzący kawiarnię. Zabrał ze sobą swoje urządzenia, m.in. samowar. Wystrój kawiarni był w opłakanym stanie, gdyż pozostałe stoliki, na których widniały jeszcze malunki hippisów, były mocno zniszczone. W tej sytuacji swój talent i zapał ujawnił Jan Trzupek, okazało się, że jest tzw. złotą rączką. Zabrał się za renowację wystroju kawiarni. Równocześnie okazało się, że konieczny jest remont instalacji elektrycznej w galerii. Aby fachowcy mogli założyć instalację, należało wykuć w betonowej posadzce galerii kanał prowadzący wokół ścian. Ponieważ pałac jest zabytkowy, nie można było użyć młota pneumatycznego. Ze względu na koszty Zarząd Grupy postanowił wykonać to własnymi siłami. Młodsi artyści i pracownicy z wielkim poświęceniem wykonali tę pracę.
Prawie cała dekada lat 80-tych, z wyjątkiem 1981 i 1989 roku, była czasem oczekiwania, przetrwania. Najpierw terror stanu wojennego, potem życie rozdarte między fizyczną wegetacją, wspieraną paczkami żywnościowymi od ludzi z wolnego świata, a tym, co pulsowało w tzw. podziemiu. J.B otrzymał w 1987 roku nagrodę za działalność twórczą od konspiracyjnie działającej Solidarności. Mimo tak dramatycznego tła Grupie i Krzysztoforom udało się ten czas przetrwać bez szwanku . Można nawet powiedzieć, że nastąpiło pewnego rodzaju zwycięstwo sztuki nad rzeczywistością. W Krzysztoforach odbywały się, dzięki zaangażowaniu Józefa Chrobaka i Jana Trzupka, bardzo dobrze przygotowywane wystawy, wieńczone wernisażami organizowanymi jeszcze przez St. Balewicza. Odbyły się wystawy T. Brzozowskiego, Antoniego Haski, prezesa zdelegalizowanego ZPAP, dwuczęściowa wystawa Witka Urbanowicza, wystawa „Obiektów z lat 80-tych” Marii Pinińskiej Bereś, a także wystawy kolekcji Grupy. T. Kantor i J.B w rozmowach zastanawiali się, czy aby piwnica krzysztoforska nie jest rzeczywiście naznaczona jakimś genius loci. Miejsce to bowiem wymuszało na ludziach tak wiele bezinteresownego zaangażowania. Dotyczyło to oczywiście artystów, członków Grupy, ale także aktorów „Cricot 2”, pracowników, historyków sztuki i wielu innych sympatyków tego miejsca.
O ile pierwszy rok dziewiątej dekady ubiegłego wieku był zapowiedzią wielkich zmian, powstała przecież wtedy Solidarność, to w ostatnim roku tej dekady, w 1989, wszystko się zmieniło. T. Kantor, jako konsekwentny katastrofista, widział za szlachetną twarzą Mazowieckiego samych troglodytów. J.B natomiast przeżywał euforię satysfakcji, że oto przesłanie wielu jego prac, które było określane jako utopijny profetyzm, nagle stało się konkretną realnością. Redaktor Jerzy Turowicz przy kawce i papierosie stwierdzał z przejęciem, że nigdy nie myślał, że to się stanie za jego życia. Przez cały czas PRL-u między środowiskiem inteligencji katolickiej i środowiskiem Grupy Krakowskiej panował pewien dystans. Chociaż dzięki Balewiczowi na wernisażach ludzie towarzysko się spotykali, to jednak między tymi w miarę niezależnymi środowiskami do porozumienia nie dochodziło. Doszło do tego dopiero w wolnej Polsce, na zorganizowanym przez Z. Barana w Krzysztoforach spotkaniu J. Turowicza i T. Kantorem, które stało się ważnym wydarzeniem.
Spotkanie, pod hasłem „Tygodnik Powszechny – teatr Cricot – awangarda”, prowadził J.B. Tadeusz Kantor wygłosił pean na cześć Jerzego Turowicza. Turowicz był zaskoczony i wzruszony tą zmianą, bo w przeszłości w obu środowiskach miały miejsce dość kąśliwe wystąpienia. Jan Józef Szczepański tłumaczył to perfidnym i wyrafinowanym zakłamaniem, jakie panowało w PRL-u. Mówił, że trzeba dziesiątków lat, aby to odkłamać. W dyskusji padła żartobliwa propozycja postawienia pomnika. Jerzy Turowicz natychmiast stwierdził, że nie chce żadnego pomnika. Tadeusz Kantor odwrotnie. Powiedział, że nie tylko chce, ale już nawet wykonał projekt monumentu, który powinien stanąć przed Cricoteką na ulicy Kanoniczej. Spotkanie zostało na koniec spuentowane przez J.B, który powiedział, że Tygodnik przetrwał, sztuka też, natomiast awangarda jest pod znakiem zapytania. Tygodnik to przede wszystkim etyka. Sztuka to twórczość. Postulatem i hasłem dla przyszłych pokoleń niechaj będzie etyka twórcza. Z tym zarówno Kantor, jak i Turowicz zgodzili się.
Spotkanie to odbyło się w dniu, w którym Lech Wałęsa został prezydentem. Już swobodnie, przy stoliku w kawiarni, Jerzy Turowicz powiedział do J.B, że przed chwilą dzwonił do niego Lech Wałęsa. I co powiedział? Że trzeba to, co się rozdarło pozszywać. I co pan redaktor odpowiedział? Że trzeba pozszywać i tyle.
Spotkanie między redaktorem Jerzym Turowiczem i Tadeuszem Kantorem było niezwykłe jeszcze z innego powodu. Było to bowiem ostatnie wystąpienie Kantora. Tydzień później już nie żył.
Tadeusz przygotowywał przedstawienie „Dziś są moje urodziny”. Na środę zaprosił J.B, aby mu ewentualnie jeszcze coś doradził przed próbą generalną, która miała się odbyć w sobotę. Był pełen energii, przesuwał ciężkie rekwizyty, przycinał kostiumy na aktorach, cieszył się, że wreszcie „dopadł Jaremiankę”. Taka rewolucjonistka z pistoletem – mówił. Dla J.B stało się jasne, że dopiero teraz Kantor wyzwolił się spod wpływu tak silnej osobowości, jaką była Jaremianka. Przed sobotą umówili się jeszcze na piątek, kiedy miał być wernisaż przygotowanej przez J. Chrobaka wystawy Wicińskiego. Na wernisaż przyjechał z Warszawy B. Szwacz, przyjaciel Wicińskiego, i wraz z J.B i J. Chrobakiem długo czekali na T. Kantora. Niestety nie doczekali się. W sobotę rano radio podało, że Tadeusz Kantor nie żyje. Wcześniej, jeszcze w latach 80-tych, w stan duchowej jedynie obecności w Grupie Krakowskiej przeszli A. Pawłowski, T. Brzozowski, A. Marczyński i J. Stern.
Nagła śmierć Kantora była dla środowiska szokiem. Na aktorów teatru Cricot spadła trauma, której nie pozbędą się do końca życia. Zdaniem J.B Kantor malował obrazy, robił happeningi, ale największe, absolutnie unikalne dzieło, które tak poraziło świat, stworzył z żywych ludzi, ze swoich aktorów, włączając w to także siebie.
Nie było już Kantora, nie było Sterna, a jak na ironię dopiero teraz otwarła się możliwość realizacji niektórych ich marzeń. Nie kto inny, tylko Kantor i Stern, wielokrotnie wzdychali, jak by było dobrze, gdyby Grupa Krakowska mogła sama prowadzić kawiarnię. Za PRL-u było to niemożliwe, z krótkim wyjątkiem w latach 50-tych. Władze nie dawały zezwolenia, bały się, że środowisko wyrwie się spod kontroli. Kiedy Jan Trzupek pracował nad renowacją wystroju kawiarni, odwiedzali go znajomi. Nie było już ajenta i dlatego, sam parzył im kawę. J.B poddał mu w jakiejś rozmowie myśl, że mógłby ją sprzedawać wpadającym do Krzysztoforów bywalcom. Mamy przecież kapitalizm. W efekcie Zarząd Grupy, a przede wszystkim dyrektor galerii Józef Chrobak, zdecydowali, by uruchomić kawiarnię własnymi siłami. Pojawiły się na stolikach lampki z oryginalnymi abażurami, na ścianach obrazy, dokumentacje twórczości artystów Grupy. W holu stała jakaś praca J.B, co było kontynuowane już od lat 60-tych ubiegłego wieku. Z głośnika szła raczej muzyka poważna, z rozrywkowej, co najwyżej Edith Piaf. To eliminowało zbyt „rozrywkowych bywalców”. Kawiarnia szybko się zapełniała. Próbowano nawet wprowadzić karty wstępu. Spotykali się tu profesorzy z doktorantami, wpadał coś napisać lub przeczytać „Kisiel”. Pewnego razu J.B zobaczył siedzącego w towarzystwie Josipa Brodskiego. Z J. Trzupkiem, który obsługiwał przy barze, próbowali nawet znaleźć kogoś z aparatem, żeby zrobić zdjęcie na pamiątkę, ale się nie udało. W czasie wielkich przemian w Polsce upatrzyli sobie kawiarnię w Krzysztoforach również politycy. Odbyły się tu spotkania z J. Kuroniem, B. Geremkiem, J.K Bieleckim, odbyło się też spotkanie z panią Nawratowicz, jedną z pierwszych aktorek Piwnicy pod Baranami, która po wielu latach pracy w Wolnej Europie odwiedziła Polskę. Spotkania były tłumne, siedziało się lub stało w ścisku. Były również wykłady i dyskusje profesorów M. Porębskiego, R. Stanisławskiego, J. Ludwińskiego czy A. Kostołowskiego.
W kawiarni emocje narastały również z tego powodu, że wiele działo się wokół. Odżył klub ZPAP na Łobzowskiej. ZPAP zaczął walczyć o zwrot majątku. Odbyły się wiece z Wałęsą, a w Filharmonii z T. Mazowieckim. W Cricotece, po śmierci T. Kantora, powołano Radę Programową, w której zasiedli: prof. J. Błoński, Z. Gołubiew, J.B, M. Rostworowski, p. Dziedzic i inni.
W pewnym momencie M. Rostworowski został ministrem kultury. Środowisko krakowskie jechało do Warszawy, gdzie na Zamku miało odbyć się spotkanie otwierające jego urzędowanie. Na dworcu w Krakowie, rano przed wyjazdem, podszedł do J.B Piotr Krakowski i powiedział o Rostworowskim: on nic nie zdziała, nic nie zrobi, bo to harcerz. Że niby za szlachetny, za uczciwy. A jednak coś zrobił, gdyż cofnął ustawę poprzedniej pani minister Cywińskiej, na mocy której pracownie artystyczne miały być uznane za lokale dochodowe. Za jego sprawą artyści Grupy Krakowskiej reprezentowali Polskę na światowej wystawie Expo 92 w Sewilli, T. Kantor w pawilonie polskim, a w pawilonie międzynarodowym indywidualnymi wystawami T. Brzozowski, J. Nowosielski oraz J.B. Graficy Sawka i Starowiejski byli spoza Grupy Krakowskiej. J.B był świadkiem jak Marek Rostworowski polecił wicewojewodzie p. Dziedzicowi, aby ten zajął się Krzysztoforami i wsparł Grupę Krakowską. Niestety M. Rostworowski ministrem był krótko, gdyż zmienił się rząd.
Tymczasem Stowarzyszenie Grupa Krakowska znajdowało się w tragicznej sytuacji, gdyż straciło dotacje. Sejm uchwalił ustawę, na mocy której stowarzyszenia nie mogły być już dotowane. Za PRL-u wszystko było państwowe i Grupa Krakowska dostała do dyspozycji galerię, lokal kawiarni, za który ajent płacił czynsz, oraz lokal biurowy na parterze. Teraz okazało się, że wszystko jest czyjeś, a Grupa nie ma żadnego przydziału, żadnego papierka. Po prostu nie ma żadnych praw. Musi płacić czynsz Muzeum Historycznemu, bo ono jest instytucją miejską, chociaż zagościło w pałacu krzysztoforskim dużo, dużo później, niż Grupa Krakowska.
J.B wtedy nie wiele o tych sprawach wiedział, ponieważ już wcześniej zrezygnował z udziału w Zarządzie Grupy. Miał zastrzeżenia do planowanych wystaw. Będąc z okazji jakiejś wystawy w Łodzi, rozmawiał z Jaromirem Jedlińskim, nowym dyrektorem Muzeum Sztuki, który nastał po emerytowanym R. Stanisławskim. Ten wyłożył mu swój program kawa na ławę, mówiąc, że nie da rady ogarnąć wszystkiego i dlatego wybierze sobie kilku młodych artystów, których będzie promował, a reszta znajdzie się w drugiej kategorii. Takie uproszczone pojmowanie funkcjonowania sztuki w przełomowym czasie po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, nie było tylko wymysłem Jedlińskiego. Podobnie zaczęła działać Galeria Foksal czy Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Powstało coś w rodzaju autostrady sukcesu dla wąskiej grupy wybranych, młodych artystów. J.B uważał, że tej rangi matecznik niezależnej sztuki, z taką legendą, jaką owiane są Krzysztofory, nie może być stacyjką na tej koniunkturalnej autostradzie. Problem ten, dotyczący funkcjonowania sztuki w wolnej Polsce, poruszał J.B także na ogólnopolskiej Radzie Artystycznej, do której został wybrany na Zjeździe Plastyków. Mówił o tym też na Radzie Programowej Cricoteki, w obecności ministra M. Rostworowskiego.
Ten spór z Zarządem Grupy Krakowskiej, którego prezesem był Jerzy Wroński, choć ważny, miał się nijak wobec wyzwania przed jakim stanął nowy dyrektor galerii Józef Chrobak. Z nastaniem wolnej Polski Sejm uchwalił ustawę uniemożliwiającą dotowanie podmiotowe stowarzyszeń twórczych. Można było jedynie starać się o dotacje przedmiotowe, na konkretne dofinansowanie wydawnictw lub wystaw. W związku z tą ustawą władze miasta cofnęły dotację dla Krzysztoforów. Za czasów dyrektora Balewicza Stowarzyszenie miało nawet 10 etatów. Teraz Stowarzyszenie musiało płacić czynsz za lokal Muzeum Historycznemu, straciwszy jednocześnie dotację od Miasta.
Dyrektor Józef Chrobak podjął decyzję, by sprostać wyzwaniu przed jakim stanęło w tej sytuacji Stowarzyszenie, i postanowił kontynuować działalność w oparciu o dochody z prowadzenia kawiarni. Dodawał z satysfakcją, że wreszcie będziemy całkowicie niezależni. J.B miał w tej kwestii odmienne zdanie. Uważał, że żyjemy w wolnej Polsce i nikt nikogo nie chce uzależniać. Krzysztofory są dobrem publicznym, galeria jest niekomercyjna. Prestiżowa wojna z reżimem pojałtańskim o niezależność sztuki została wygrana. Sztandar niezależności sztuki przeniesiony został przez tę zapaść PRL-owską w dużej mierze dzięki działalności artystów Grupy Krakowskiej. Można nawet uogólnić, że dzięki niezależnej działalności ludzi kultury w kraju i za granicą, tożsamość narodowa Polaków została w znacznym stopniu obroniona. I dlatego zdaniem J.B władze powinny poczuwać się do obowiązku, by po pierwsze docenić zasługi, a po drugie wspierać działalność takich środowisk jak Krzysztofory.
J.B podziwiał jednak Józefa Chrobaka, który podjął heroiczną decyzję, by objąć mecenat nad tym środowiskiem, poprzez swoje poświęcenie, swoją pracę. To by znowu potwierdzało tezę, że ta „świątynia sztuki” jest obdarzona genius loci, wymuszającym poświęcenia. Zarządzana przez Józefa kawiarnia kwitła, spotykali się tu coraz ważniejsi politycy, którzy wyczuwają miejsca obdarzone prestiżem. Do pomocy przy obsłudze garną się studenci i historycy sztuki (Wojciech Bosak, Marek Świca). Pomagają również przy urządzaniu wystaw. Legenda Grupy rośnie, utrwalana przez J. Chrobaka ukazującymi się co jakiś czas nowymi tomami wydawnictw z serii „Grupa Krakowska. Dokumenty i materiały”. Ujawnia się w nich jego niezwykły talent i pasja archiwisty.
Kiedyś najważniejsze decyzje zapadały przy dużym dębowym stole olimpijskim, stojącym w rogu kawiarni, przy wejściu, gdzie zasiadali bogowie Grupy. Teraz wszystkie decyzje zapadają przy małym, czarnym stoliku z prostokątnym blatem, jedną nogą i ciężką stopą, stojącym tuż przy barze. Tam właśnie zasiada Józef Chrobak, obłożony zawsze jakimiś papierami lub książkami. Dyrektor St. Balewicz załatwiał techniczną stronę wystaw, organizował wspaniałe wernisaże, ale do tego, co było wystawiane w galerii, miał dystans. Gustował raczej w Kossakach i sztuce dawnej, niż awangardzie. Tadeusz Kantor mówił do niego: ty tam nawet nie wchodź, bo ty się na tym nie znasz. Natomiast dla dyrektora J. Chrobaka sztuka współczesna była chlebem powszednim. Ponieważ bogowie krzysztoforscy w większości przeszli już w stan obecności tylko duchowej, Józef Chrobak pełnił ich rolę przy swoim czarnym stoliku obok baru. Zarząd Grupy z prezesem Wrońskim bowiem to była tylko formalność, jak mówił Kantor.
Zbliżała się 60-ta rocznica powstania przedwojennej Grupy Krakowskiej i 35-ta rocznica powojennej. Józef Chrobak postanowił zorganizować wystawę jubileuszową w Pałacu Sztuki, gdyż piwnica w Krzysztoforach była za mała. Prace na tę wystawę zostały ściągnięte przez Chrobaka z różnych muzeów w całym kraju oraz wypożyczone od rodzin artystów, i skąd tylko się dało. Dyrektor Chrobak chcąc zrobić dobrą wystawę zachował się wobec reguł demokracji panującej wewnątrz Stowarzyszenia jak ostatni brutal. Jednym artystom wystawił po trzy prace, innym po jednej, a jeszcze kogoś chciał pominąć. W efekcie była to chyba najlepsza wystawa w dziejach Grupy Krakowskiej. Spowodowała ona różne napięcia w Stowarzyszeniu. Ale działalność dyrektora budziła coraz większy podziw. Nie dość, że prowadził kawiarnię, wydawał kolejne tomy wydawnictw, urządził wielką, bardzo dobrą wystawę, to jeszcze potrafił doradzać i pomagać pani Andzie Rottenberg w zorganizowaniu wystawy 'Europa nieznana”, która odbyła się w Krakowie, w wynajętej od wojska hali sportowej .
Dla J.B J. Chrobak zaczął w tym czasie uosabiać całą Grupę Krakowską. Każdy z artystów, członków Stowarzyszenia, był odrębną osobowością. Natomiast legenda oraz to, co było intersubiektywne w Grupie, wcieliło się w tego człowieka. Kiedy J.B przychodził na kawę i kieliszek żubrówki do Krzysztoforów, siadał przy tej samej ścianie, gdzie był czarny, decyzyjny stolik dyrektora, ale w drugim roku kawiarni, koło „Czystego dzieła”, dokumentu rzeczowego pozostałego po manifestacji. Po jakimś czasie, z czeluści za barem, gdzie był magazyn książek i dokumentów, wyłaniała się z rozwichrzonymi włosami ucieleśniona w Józefie Grupa Krakowska, i jak od lat rozpoczynała się rozmowa od słów, „Co słychać?”. Kawiarnia jest w tym czasie oblegana, poprzez szum przebija się głos Maleńczuka: panie Józku, jeszcze jedno piwko na krechę. Pan Józek wydaje polecenie do baru. Za chwilę podrywa się, aby wyprosić kogoś, kto tu nie powinien zostać wpuszczony.
W rozmowie z Chrobakiem J.B dowiaduje się, że sporne lokale na parterze przejmie Cricoteka. Teraz Stowarzyszenie będzie płacić czynsz Cricotece, bo Marek Rostworowski załatwił, by ta część pałacu została jej przyznana. J.B nie może pojąć, dlaczego Stowarzyszenie, które odgruzowało, odremontowało piwnicę, było tu przed Muzeum Historycznym, nie może otrzymać przydziału. Stowarzyszenie będzie płacić czynsz Cricotece, tworowi wtórnemu, który powstał dzięki istnieniu Grupy Krakowskiej, dla prowadzenia dokumentacji twórczości jednego z jej członków. Jest to szczyt ironii. T. Kantor na pewno przewraca się w grobie. Zawsze bał się wszelkich instytucji. Dodatkowo z funkcji dyrektora Cricoteki zrezygnował jakiś czas wcześniej p. Jarecki, wyznaczony na to stanowisko przez T. Kantora . W drodze konkursu nowym dyrektorem został Krzysztof Pleśnarowicz. Przed komisją, w której również zasiadał J.B, pan Pleśnarowicz obiecywał, że będzie kontynuował podobną do Jareckiego działalność. Tymczasem nigdy więcej nie zwołał Rady Programowej Cricoteki. Wolał uczynić z tego tworu czysto biurokratyczną, martwą instytucję. J.B wielokrotnie przypominał mu o tej sprawie, ale bez skutku.
Krzysztofory mimo to nadal kwitły, tym bardziej, że pojawiła się propozycja urządzenia wielkiej wystawy Grupy Krakowskiej w Zachęcie w Warszawie. Pani Anda Rottenberg, która została nowym dyrektorem Zachęty, postanowiła zaskoczyć warszawiaków i rozpocząć władanie tą najważniejszą galerią w Polsce od urządzenia wystawy Grupy. Głównym organizatorem tej wystawy był jednak dyrektor Józef Chrobak. Anda Rottenberg przygotowała sesję naukową, która odbyła się przed otwarciem wystawy. Obok historyków sztuki, Marka Rostworowskiego, A. Markowskiej, J. Jedlińskiego i innych, został zaproszony do udziału w sesji również J.B. Stwierdził, że wystawa ta jest dowodem na to, że sztandar niezależnej sztuki został przeniesiony przez PRL-owską zapaść. Podczas samego otwarcia wystawy nastąpiła niezręczność ze strony organizatorów. Pani Anda Rottenberg zaprosiła na podium, na schodach Zachęty, J.B i Z. Warpechowskiego, a inni członkowie Grupy, a nawet jej założyciele, jak J. Kraupe i E. Rosenstein, stali w tłumie gości. W ostatniej chwili p. Dziedzic wyłowił M. Stangret i wprowadził ją na podium. Prezes J. Wroński jakoś nie dopilnował tej sprawy. Później był bankiet i wszystko zostało załagodzone.
Wystawa była wydarzeniem i powinna zostać pokazana za granicą. Ale ani władze państwowe, ani żaden z polskich bogaczy, nawet nie pomyślał o tym, aby tę część polskiej awangardy wprowadzić do obiegu sztuki światowej. O ile awangardę na bazie konstruktywizmu, Strzemińskiego, Kobro, Stażewskiego, udało się Ryszardowi Stanisławskiemu umieścić w historii sztuki światowej, to awangarda polska na bazie formizmu, surrealizmu i ekspresji tego się nie doczekała. W czasie wystawy odbył się performens Z. Warpechowskiego oraz manifestacja J.B, w której mecenatowi została rzucona rękawica. Niestety nie została ona podjęta.
Gdzieś na początku drugiej połowy dekady, na walnym zebraniu Grupy Krakowskiej, J.B został wybrany nowym prezesem. Był to, po sprawie z Cricoteką, następny szczyt ironii dotykający to środowisko. Artysta najbardziej w stosunku do Grupy zdystansowany został jej prezesem, artysta, który długo funkcjonował w tym gronie jak czarna owca. Z drugiej jednak strony atutem J.B było to, że jego majaki o wolnej Polsce spełniły się. I to J. Wroński nie miał racji.
Mimo pewnego dystansu J.B wysoko cenił artystów Grupy. Uważał, że jest to elita artystyczna, wyselekcjonowana w naturalny sposób, w trudnych warunkach, w atmosferze surowej krytyczności. Dla nikogo tutaj nie było taryfy ulgowej. To tu Kantor stwierdzał, że wszystkie kryteria awangardy się nie sprawdziły. Jonasz Stern powtarzał, że im artysta ma gorsze warunki życia i wystawiania, tym lepiej dla jego sztuki. W wywiadzie dla prasy J. Nowosielski mówił, że Andy Warhol to szmata, K. Mikulski ucinał dyskusję, twierdząc, że Opałka, to hochsztapler. J.B nie mógł natomiast zaaprobować tego, że Zarząd Grupy pod przewodnictwem J. Wrońskiego tak łatwo pogodził się z utratą dotacji na prowadzenie galerii i cała odpowiedzialność za funkcjonowanie tej świątyni sztuki spadła na barki dyrektora Chrobaka.
J. Chrobak tymczasem zaczynał się skarżyć na zbyt duże podatki związane z kawiarnią, do tego dochodziły wydatki na różne drobne i większe remonty, bo w tak dużym lokalu stale coś się psuło i przeciekało. Trzeba było płacić ZUS, zaczęły narastać długi. J.B postanowił, jako prezes Stowarzyszenia, przypomnieć władzom państwowym i także władzom Krakowa o ich powinności wobec kultury, w tym wypadku wysokiej. Zwrócił się pisemnie do kancelarii Prezydenta Państwa, Ministerstwa Kultury, Wojewody, Marszałka i Prezydenta Miasta Krakowa o wsparcie finansowe, aby Galeria Krzysztofory, ten legendarny już matecznik sztuki, mógł nadal istnieć. Nie chodziło o pieniądze na funkcjonowanie Stowarzyszenia, lecz na istnienie i działalność Galerii Krzysztofory, jako dobra publicznego. Niestety wszystkie wymienione instytucje odpowiedziały odmownie. Wyraziły wielkie uznanie dla artystów Grupy Krakowskiej i wielki szacunek dla jej dorobku, jednak nie zrobiły wyjątku, zasłaniając się ustawą zabraniającą dotowania Stowarzyszeń. J.B nie ustawał w staraniach. Przy okazji odznaczenia Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, w czasie gali, przekonywał urzędników w kancelarii Prezydenta oraz Ministra Kultury do wyjątkowego potraktowania Galerii Krzysztofory. Bez rezultatu.
Najdłużej trwała korespondencja prezesa Grupy z podsekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury Michałem Jagiełło. Minister Podkański w rozmowie z J.B, na gali w Zamku Królewskim w Warszawie, stwierdził, że on zajmuje się sztuką ludową, a od sztuki profesjonalnej jest właśnie Jagiełło. J.B wpadł na pomysł, że jeżeli nie jest możliwe uzyskanie pieniędzy na prowadzenie Galerii Krzysztofory, to może udałoby się utworzyć tam „Pracownię weryfikacji twórczości”, którą Ministerstwo mogłoby finansować. Miał to być zespół historyków sztuki pod kierownictwem Ryszarda Stanisławskiego, wtedy już członka Grupy Krakowskiej. „Pracownia weryfikacji” urządzałaby wystawy o charakterze kolekcji prac wybranych artystów, nie tylko z Grupy Krakowskiej, ale z całego okresu po 1945 roku. Kolekcje te byłyby opracowywane i wykorzystywane do promocji sztuki polskiej w kraju i świecie. Ostatnia odpowiedź pana podsekretarza Jagiełły zamknęła jednak błędne koło starań J.B. Odpisał on, że taką działalnością powinna się zająć galeria Krzysztofory, zapominając, że właśnie została ona skazana na śmierć przez obowiązujące przepisy.
Tak więc artyści, dzięki którym niezależna twórczość w Polsce po 1945 roku była możliwa, w tym Grupa Krakowska, zostali wtrąceni do „czyśćca niepamięci”, jak to trafnie określiła Krystyna Czerni. Z małymi wyjątkami obejmującymi T. Kantora, może Nowosielskiego, oraz tych, którzy przebili się na zachodzie, jak Opałka i Abakanowicz. W wolnej Polsce funkcjonowanie sztuki przebiega po najmniejszej linii oporu, co jest w pewnym sensie normalne. Działa autostrada sukcesu, zgodnie z receptą wygłoszoną w rozmowie z J.B przez J. Jedlińskiego. Ważniejsze galerie takie jak Raster, Fundacja Galerii Foksal, a także Zachęta, Bunkier Sztuki, Centrum Sztuki w Warszawie, kuratorzy i recenzenci poczytnych pism promują i lansują dość wąskie grono „kolejnych młodych”, od Bałki do Sasnala. O ile trudno mieć pretensje do prywatnych, komercyjnych galerii, to do instytucji publicznych już tak. Jedną uwagę tylko trzeba dodać. Dawniej wybitni artyści byli autorytetami, obecnie wylansowani są niestety tylko gwiazdami. Dawniej był wyraźny podział na sztukę komercyjną i niekomercyjną. Dzisiaj to się zaciera, co grozi zwycięstwem kiczu, który zawsze lepiej się sprzedaje.
W tej skrajnie już skomercjalizowanej sytuacji absolutnym wyjątkiem jest nurt sztuki akcji. J.B, któremu istnienie kultury studenckiej umożliwiło akcyjną działalność w czasach PRL-u, odcinał się zarówno od happeningu, jaki i performens, ale był i jest zapraszany do udziału w festiwalach sztuki akcji w kraju, i w świecie, w Holandii, Anglii, Kanadzie, Japonii. J. Świdziński w cyklu programów telewizyjnych nazwał go nawet ikoną performensu. Był także wymieniany jako prekursor body artu. Zbigniew Warpechowski również, tak w świecie, jak i w kraju, jest uważany za klasyka performensu. Dokonał on w Krzysztoforach, wspólnie z artystką izraelską, niezwykłego performensu na temat Grupy Krakowskiej. W całkowitych ciemnościach, po dokonaniu jakichś magicznych obrzędów, wydrapywał ze ścian piwnicy kolejnych, zmarłych artystów Grupy Krakowskiej, począwszy od Marii Jaremy. Maria Pinińska i Julian Jończyk także zajmowali się performensem. W tej dziedzinie Polska jest dla świata ważnym partnerem. W Warszawie, Lublinie, Krakowie, a nawet w Piotrkowie, odbywają się ważne, międzynarodowe spotkania. Nawet w Krzysztoforach odbył się festiwal azjatyckiego performensu, zorganizowany przez S. Shimodę, z pomocą Artura Tajbera.
Pod sam koniec lat 90-tych ubiegłego wieku został w Krakowie utworzony przez Jacka Stokłosę, prezesa ZPAP, Konwent Stowarzyszeń Twórczych. Na zebraniach tego konwentu stałym tematem wystąpień J.B był brak wsparcia finansowego dla Krzysztoforów. Na spotkaniach Konwentu z politykami, przed rozmaitymi wyborami, wytykał im, że sobie załatwili dotacje podmiotowe na działalność polityczną, natomiast dotować w ten sposób kultury zabronili. Dziś efektem tego jest kabaret w polityce, a kultura wysoka w Polsce umiera – mówił.
Kraków miał być stolicą kultury europejskiej w 2000 roku i J.B udało się dzięki temu załatwić na Konwencie jakieś drobne fundusze dla Stowarzyszenia. Ale dyrektor J. Chrobak zaczął być nachodzony przez komornika. Zlikwidował alkohol w kawiarni, bo wiązało się to ze zbyt dużymi podatkami. J.B nie mógł już napić się swojego ulubionego kieliszka żubrówki w kawiarni krzysztoforskiej. Dyrektor próbował ratować budżet Stowarzyszenia sprzedając zdeponowane w Muzeum rysunki Wicińskiego, które były własnością Grupy. Powstał pomysł urządzenia aukcji dzieł sztuki ofiarowanych przez artystów Grupy. Większość pieniędzy od razu zabrał komornik, ale na jakiś czas uratowały one sytuację. Prezes Grupy J.B wpadł jeszcze na dość rozpaczliwy pomysł rozpisania ankiety skierowanej do interesujących się sztuką intelektualistów w Polsce, z pytaniem, czy Galeria Krzysztofory ma nadal istnieć i w związku z tym powinna być dotowana. Wszyscy odpowiedzieli, że nie wyobrażają sobie, aby legendarna Galeria Krzysztofory miała zniknąć. Dokumenty te gromadził J. Chrobak. Być może powstanie z nich jakiś kolejny tom „Grupa Krakowska. Dokumenty i materiały”.
W 1997 roku J.B dostał zaproszenie do udziału w światowej wystawie „Out of Actions. Between perfomance and object. 1949-1979”. Organizator p. Paul Schimmel pisał, że chodzi mu o to, co robił J.B, czyli dokumenty rzeczowe po akcjach. Ale dokumenty rzeczowe znajdują się w Muzeach Narodowych we Wrocławiu i Krakowie. J.B nie może podjąć prób wysyłki tych prac, ponieważ spada na niego straszliwy cios. Nagle zachorowała żona Maria Pinińska. Nagła zapaść, guz mózgu, operacja, potem stała opieka. J.B poprosił o zajęcie się ewentualną wysyłką dokumentów rzeczowych do Los Angeles p. Aleksandrę Węcką, która organizowała w poznańskim muzeum jego dużą wystawę indywidualną w 1995 roku. Sam wysłał kilka zdjęć. Niestety na wystawie znalazły się tylko one, odpowiednio powiększone. J.B mógł się o tym przekonać, kiedy ta wielka, światowa wystawa przyjechała do Wiednia. Zięć J. Hanusek zastąpił go wtedy w opiece nad żoną, gdy przechodziła leczenie chemią w Lublinie. J.B pojechał do Wiednia na zaproszenie organizatorów, którzy pokryli koszty oraz płacili honorarium za wygłoszenie referatu na sesji naukowej, towarzyszącej otwarciu wystawy. Na wystawie znalazło się jedno zdjęcie z „Happeningu Morskiego” T. Kantora i kilka powiększonych zdjęć J.B, z „Ołtarza Twarzy” i „Transfiguracji III”. Polska obecność na tej wystawie była śladowa, ale jednak była. I to właśnie dzięki artystom z Grupy Krakowskiej. Wystawa była pokazywana także w Barcelonie, a potem w Tokio.
Lekarze dawali nadzieje i mimo strasznych cierpień leczenie trwało. W czasie jego trwania Pinińska nieszczęśliwie złamała rękę. Glejak nie dał jednak za wygraną i po roku dramatycznej walki o życie żona J.B, Maria Pinińska, zmarła. J.B wyszedł na papierosa, a ona zasnęła na zawsze.
Smutek był wielki, tym bardziej, że Maria zaczęła przygotowywać wraz z panią Gajewską, kuratorką z Bunkra Sztuki, swoją retrospektywną wystawę, która miała potem powędrować do wielu innych miast. Bardzo się na to cieszyła.
Tymczasem w Krakowie gęstniała atmosfera, ponieważ zbliżał się rok 2000, w którym miasto miało być stolicą kultury. Pewnego dnia dyrektor J. Chrobak odesłał niespodziewanie J.B jego pracę „Czyste dzieło”, a także pracę z holu w Krzysztoforach, która, co jakiś czas zmieniania, stała tam od lat 60-tych. J.B czuł, że dzieje się coś niedobrego Przybył do Krzysztoforów i zastał kawiarnię nieczynną, bez co lepszych stolików. Od kogoś dowiedział się, że J. Chrobak sprzedał je klubowi Plastyków. To był koniec kawiarni prowadzonej przez Stowarzyszenie.
Za jakiś czas J.B został powiadomiony, że dyrektor Cricoteki rozpisał przetarg dla ajentów na prowadzenie kawiarni. Przetarg wygrali bracia Janiccy. Początkowo J.B uważał, że to lepiej, niż ktoś obcy, bo przecież wiedzą oni, co to są Krzysztofory i Grupa Krakowska. Wyraził to zdanie nawet w wywiadzie dla prasy. Ale przy bezpośrednim spotkaniu z braćmi Janickimi wyszło szydło z worka. Braciom nie chodziło o prowadzenie kawiarni, lecz o realizację własnego programu artystycznego. Napadli bardzo agresywnie na zasłużonego władcę Krzysztoforów Józefa Chrobaka, operując przy tym różnymi pomówieniami. W tej sytuacji zgoda prezesa J.B na obecność braci Janickich w Krzysztoforach była niemożliwa, a porozumienie z Grupą Krakowską było jednym z warunków przetargu.
Prezes J.B postanowił zwołać otwarte zebranie Stowarzyszenia na dzień 28 XII 1999 r (wtorek) na godzinę 13, w galerii Krzysztofory. Na zebranie to zaproszono przedstawicieli Urzędu Marszałkowskiego, dyr. Cricoteki Krzysztofa Pleśnarowicza, oraz przedstawicieli prasy. Sprawa dotyczyła dalszego funkcjonowania Galerii Krzysztofory i kawiarni, oraz współpracy Stowarzyszenia z Cricoteką i władzami Krakowa. W swoim wystąpieniu prezes J.B przedstawił zebranym członkom Stowarzyszenia sytuację, w jakiej znalazła się Grupa, Galeria i kawiarnia. Starał się wyjaśnić, kto tu jest intruzem, a kto gospodarzem. Przedstawił swoje stanowisko w sprawie konfliktu z braćmi Janickimi. Podkreślił 10 letni heroizm dyr. J. Chrobaka. W wystąpieniach zebrani członkowie w pełni poparli stanowisko prezesa. Pozostał jeszcze problem długów Stowarzyszenia. Prezes J.B poddał pod głosowanie propozycję zorganizowania aukcji ofiarowanych przez artystów dzieł. Wszyscy wyrazili na to zgodę.
Na zebraniu byli także obecni przedstawiciele telewizji. Po zebraniu zapytali J.B, czy byłby skłonny spotkać się w studio z Janickimi i dyr. K. Pleśnarowiczem. J.B na to się zgodził i stoczył bój przed kamerami, jeden przeciw trzem, w istocie wygrany. Już poza kamerami dyr. Pleśnarowicz powiedział do J.B: niech pan uważa, bo po mnie może do Cricoteki przyjść ktoś gorszy.
Stało się jednak odwrotnie, bo niedługo potem dyrektorem Cricoteki został Marek Świca, bardzo przychylny historyk sztuki, który jako student pomagał J. Chrobakowi w Krzysztoforach. Następny przetarg na prowadzenie kawiarni wygrała kawiarnia Europejska. Zaoferowała generalny, bardzo kosztowny remont zaplecza kawiarni i instalacji ogrzewającej galerię. W 2000 roku, kiedy Kraków był jedną ze stolic kultury europejskiej Konwent Stowarzyszeń Twórczych, konkretnie Jacek Stokłosa, zorganizował program pod nazwą „Opończa”. W ramach tego programu J.B udało się załatwić dotację do wystawy Grupy. W ramach tej imprezy, choć bez entuzjazmu dla nie samej, J. Chrobak zorganizował J.B „Manifestację Romantyczną” na Rynku. Zabrakło jednak pieniędzy na wydanie dokumentacji z akcji. Wydany za to został tomik poezji Stanisława Balewicza, do którego prywatnie dopłaciła ostatnia, żyjąca bogini Grupy Krakowskiej Janina Kraupe.
W czasie remontu lokal kawiarni został zamieniony przez J. Chrobaka na magazyn archiwaliów. Na pozostałych jeszcze stolikach, ławach, krzesłach, leżały książki, katalogi, plakaty, różne rękopisy i dokumenty. Dokąd wiceprezydentem miasta była p. Teresa Starmach, która interesowała się kulturą w mieście, udawało się J.B załatwiać jakieś fundusze dla Stowarzyszenia. Dręczony przez komorników dyr. J. Chrobak przyjmował to niechętnie, bo trudno było się z tych pieniędzy rozliczyć, gdyż uwarunkowane one były tym, że drugą połowę trzeba było wyłożyć z własnych dochodów. A tych przecież nie było. Dopiero 17 XII 2001 roku odbyła się bardzo udana aukcja, która uratowała na jakiś czas Grupę Krakowską. Kilka miesięcy później, 4 II 2002 zakończył się remont i nastąpiło uroczyste otwarcie działalności kawiarni. Wydawało się, że istnieje możliwość współdziałania z wzajemną korzyścią. Otwarcia kawiarni dokonali bardzo zgodnie prezes Grupy J.B, dyrektor Cricoteki Marek Świca i pan Jarosław Łaszczyk, właściciel Europejskiej. Niestety do porozumienia nie włączył się dotychczasowy władca Krzysztoforów J. Chrobak i ze współpracy nic nie wyszło.
Od tego czasu Stowarzyszenie jest zdane na łaskę i niełaskę Cricoteki, której dyrektorem jest teraz p. Natalia Zarzecka. W Cricotece zarabia na życie dyr. J. Chrobak. Dwa albo trzy lata temu J.B załatwił jeszcze spotkanie Zarządu Grupy z Prezydentem Miasta Jackiem Majchrowskim. Przyjął on bardzo przychylnie i ze zrozumieniem delegację w składzie Janina Kraupe, J. Chrobak i J.B. Obiecał pełne poparcie oraz że wszystkie sprawy załatwi p. Dziedzic, dyrektor Wydziału Kultury. Pan Dziedzic niestety, mimo wielokrotnego przypominania się, do dziś nie znalazł czasu na spotkanie. Władze miasta skazały Galerię Krzysztofory na hibernację, a wybitny działacz kultury, o tylu talentach, jakim jest J. Chrobak musi się marnować. Jest to tym bardziej przykre, że w tym samym czasie powołały one do życia kilka nowych instytucji kulturalnych.
Obecnie Stowarzyszenie odbywa w każdy czwartek między godz. 14 i 17 zebranie otwarte w kawiarni Europejska. Zawsze obecny jest prezes J.B, ostatnia żyjąca bogini Janina Kraupe i dyrektor galerii Krzysztofory Józef Chrobak.
Kraków, 1.XI 2008