Maria Pinińska-Bereś
O feminizmie w sztuce? (1995)
Na temat feminizmu w sztuce nie będę się autorytatywnie wypowiadać, dawać recept czy zaleceń. Mogę najwyżej powiedzieć kilka słów refleksji na temat własnej drogi.
Uważam rok 1965 za datę, kiedy zaczyna się moja sztuka, którą można określić jako kobiecą. Właściwie już od roku 1960 roku występowały w robionych przeze mnie pracach pewne elementy takiej postawy. Były nimi na przykład szyte dereczki, położone pod masywnymi betonowymi „Rotundami”.
W 1965 roku postanowiłam jednak całkowicie zerwać z rzeźbiarskim materiałem i warsztatem. Decyzja ta była tym bardziej heroiczna, że podczas studiów byłam zdolną studentką rzeźby, chwaloną przez mistrza Profesora X. Dunikowskiego. Także późniejsze prace nie dawały mi powodów do rozczarowań artystycznych.
Czułam jednak w tych latach potrzebę tworzenia sztuki w pełni autentycznej, wyrosłej z osobowości autora. „Rotundy” były jeszcze w pewnym sensie wpisane w ciąg kulturowy rzeźby warsztatowej. Teraz chodziło o wyzwolenie osobowości autora. Autorem w tym wypadku była kobieta, z bagażem doświadczeń, które dziś bym określiła jako feministyczne. O feminizmie jeszcze nie słyszałam, a swoje doświadczenia, spostrzeżenia i urazy głęboko skrywałam.
Lecz gdy raz postanowiłam mówić własnym głosem, gdy odblokowałam ten kobiecy rezerwuwar, to wypłynęła rzeka, która mnie samą czasem wprawiała w zakłopotanie. Bardzo wtedy przeżywałam otwarcie wystaw i uwagi, często agresywne lub kpiące. Przez szereg lat moje prace były na wystawach niszczone przez jakąś anonimową osobę.
A więc sfera treści… Uważałam jednak, że to jeszcze mało, że sztuka, aby była w pełni kobieca, powinna sięgnąć do odwiecznie kobiecych technik.
Moje rzeźby były ręcznie szyte, wypychane, modelowane i pokrywane kolorem. Przez pewien czas stosowałam technikę klejonych warstw papierowych. Spełniłam postulat, abym sama mogła swoje rzeźby nosić. Przy wcześniejszych pracach odlewanych w betonie musiałam przy transportach zawsze liczyć na męską pomoc.
Wynalazłam więc własną kobiecą technikę i odważyłam się mówić własnym głosem. W 1965 roku uważałam, że dokonuję skoku w próżnię. Skoku ryzykownego, przekreślającego zdobyte umiejętności i warsztat. Jednak postulat autentyzmu przeważył i zaczęłam tę próżnię wypełniać.
Najpierw powstał cykl „Gorsetów”. Były one tworzone od roku 1965 do roku 1967. Kobiecy gorset nie tylko więził ciało, ale i psyche kobiety. Od Stołu pt. „Uczta” z 1968 roku zaczynają się „psychomebelki”, jak je wówczas roboczo określiłam. Lata siedemdziesiąte charakteryzują się aneksją przestrzeni, obiekty rozlewają się na przestrzeń wystawienniczą, ingerują w otoczenie. Powstaje szereg performance’ów. Kolor różowy staje się kolorem autorskim.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych, a więc po upływie ponad dziesięciu lat od wkroczenia na tę drogę, usłyszałam określenie mojej sztuki jako sztuki feministycznej. Czy było to dla mnie ważne?
Było zaskoczeniem. Niosło nadzieję na siostrzane dusze, ale i przyniosło rozczarowanie instrumentalnym podejściem europejskich feministek do sztuki, na przykład przy okazji wystawy Internationale Feministische Kunst w Muzeum Hadze w Holandii.
W ostatnim dziesięcioleciu prowadziłam dialog, czy swoistą grę ze sztuką. To, co zdołałam o swojej płci wyartykułować, emocjonalne doświadczenia związane z walką z szeregiem tabu i łamaniem przykazań dotyczących kobiety, to wszystko nie zachwiało jednak mojego przekonania o nadrzędności sztuki.
25.VII.1995