Trup, czy nie trup? – czyli jeszcze o awangardzie i Grupie Krakowskiej (1993)

(Tekst ukazał się w: Grupa Krakowska (dokumenty i materiały), cz. XII, red. J. Chrobak, wyd. Stowarzyszenia Artystyczne Grupa Krakowska, Kraków 1993, s. 3-15, [przedruk w:] Jerzy Bereś, Wstyd. Między podmiotem i przedmiotem, red. J. Hanusek, wyd. Otwarta Pracownia 2002, s. 153-161.)

 

Zawsze, kiedy rozpalałem ogień podczas manifestacji w Krzysztoforach, Jonasz Stern mówił: panie, panie, tego trupa to pan nie ogrzejesz. Odpowiadałem mu: a może się jednak uda. Na to Stern odmrukiwał: no, no, zobaczymy.

Ta wieloletnia, prowokowana przez Sterna, przyjazna przekomarzanka wielokrotnie mnie zastanawiała. Bardzo wiele nas dzieliło mimo, że należeliśmy do jednej Grupy. Nasze światopoglądy były biegunowo różne. Zagadkowa dla mnie była jedna sprawa. Długo nie byłem pewny, czy ze strony Jonasza Sterna był to tylko okolicznościowy żart, czy też powiedzonkiem tym sygnalizował mi on coś naprawdę poważnego. Ale tego to nikt nigdy nie mógł być pewien, bo Stern potrafił żartem opowiadać nawet o swoich najtragiczniejszych przejściach życiowych.

Dopiero, kiedy nasza przekomarzanka miała miejsce po raz ostatni, stało się jasne, że ze strony Sterna nie był to jedynie okolicznościowy żart. Chociaż właśnie wtedy warunki w jakich dokonałem manifestacji mogły dać podstawy do jakiegoś makabrycznego żartu. Był stan wojenny. Trwała martwota w całym kraju spowodowana totalnym sterroryzowaniem społeczeństwa przy pomocy milicji i wojska. W środowiskach artystycznych i kulturalnych panowała martwota bojkotu. W Krzysztoforach było zimno, gdyż centralne ogrzewanie było mocno zdezelowane. Te dodatkowe okoliczności sprawiły, że wszystko, co dzieliło mnie ze Sternem, zostało wydobyte na plan pierwszy. Tu już nie było miejsca na żarty. Podczas akcji wyrysowałem na swoim nagim ciele znak V, co dla Jonasza Sterna, komunisty i członka PZPR, było wtedy prowokacją. Ukląkłem obok leżącego na posadzce czerwonego tygodnika „Polityka”. Padając na kolana wypisałem wokół na betonie kolorem zielonym, litera po literze, słowo SZTUKA. Następnie „Polityka” została spalona, a wokół czarnego popiołu utrwalał się wysychając zielony napis SZTUKA.

Jonasz Stern poczuł się wtedy urażony, że spaliłem jego ukochaną „Politykę”. Uznał to nawet za swego rodzaju barbarzyństwo. Podany przeze mnie kieliszek wódki – było to częścią akcji – wypił jednak, mówiąc przyjacielsko: No, dobra, dobra, ale tego trupa to pan i tak nie ogrzejesz. Wtedy odpowiedziałem, że ja żadnego trupa ogrzewać nie zamierzałem, ani nie zamierzam, a tego czerwonego, to właśnie spaliłem. – Ale mnie chodziło i chodzi o sztukę – odparł Jonasz Stern.

Gdy analizuję dzisiaj naszą słowną przekomarzankę, dochodzę do wniosku, że od samego początku nie były to żadne okolicznościowe żarty. Tym bardziej, że kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, okoliczności nie stwarzały żadnych podstaw do takiego żartowania. Miało to miejsce 1 III 1968 roku, po rozpaleniu ognisk w Krzysztoforach w trakcie budowania Żywego Pomnika – Przepowiednia II. Był to czas gorący. W świecie „rewolucja kulturalna” była niemal w zenicie. W Polsce, w środowiskach intelektualnych, szczególnie na uczelniach, również wrzało, choć z innego powodu. Tadeusz Kantor, którego Stern podziwiał i popierał, animował ruch happeningowy. A tu nagle Jonasz Stern zwietrzył jakiegoś trupa.

Myślę, że Stern, choć być może nie w pełni sobie to uświadamiał, już wtedy widział skutki działania wirusa bezkrytyczności, który wdarł się do sztuki XX wieku, i to – moim zdaniem – za sprawą awangardy. Właśnie tym powiedzonkiem sygnalizował prawdziwy dramat sztuki, z jego punktu widzenia tym bardziej tragiczny, że jako artysta awangardowy czuł on cząstkę odpowiedzialności za to co się dzieje.

Kiedy w temperaturze niezwykłego uniesienia kroczy się w pierwszej straży jakiegoś ruchu, rodzi się niezwykle silna dżentelmeńskość. A dżentelmeńskość ma swoją zasadę, według której o faktach się nie mówi. Trudno przecież krytykować towarzysza wspólnych „bohaterskich” dokonań. Kiedy temperatura uniesienia mija – dżentelmeńskość wraz z bezkrytycznością pozostaje i następuje strupieszenie nie tylko życia artystycznego i intelektualnego, ale wszelkiego żywego kontaktu w przestrzeni intersubiektywnej.

Dziś, pod koniec wieku mamy w dziedzinie sztuki całe szeregi smutnych pogrobowców różnych ruchów artystycznych i intelektualnych, różnych minionych tendencji i kierunków. Są pogrobowcy konstruktywizmu, taszyzmu, minimal artu, konceptualizmu, pogrobowcy dzikich, a także różne postawangardowe i postmodernistyczne mieszanki. Artyści, którzy maszerowali na przedzie, na skutek działania wirusa bezkrytyczności, zaczęli przedwcześnie „klasycznieć”. I jest to przedwczesność postępująca. Na początku wieku artyści stawali się tzw. klasykami pod koniec życia, później już 30-letni nimi bywali, a dziś zostają nimi bohaterowie minionego sezonu. Termin ten jest zresztą moim zdaniem mylący, niczego precyzyjnie nie określa. Został on wprowadzony do języka sztuki XX wieku przez dealerów w celu rozładowania tłoku na rynku karierowym.

Jeżeli więc założymy zgodnie z koncepcją awangardową, że jedyną formą życia w strefie intersubiektywnej jest mniej lub bardziej masowy ruch wraz z jego elitą-przednią strażą, to wietrzenie trupa przez Jonasza Sterna okazuje się całkowicie usprawiedliwione. Dowodzi tego nawet to, co dzisiaj dzieje się z ruchem „Solidarność”, a szczególnie z jego przednią strażą.

W tej przekomarzance ze Sternem mnie również chodziło o jakieś życie w strefie intersubiektywnej. Ja również dokonując manifestacji prowokowałem i prowokuję do jakiegoś życia artystycznego i intelektualnego, co prawda z różnym, raczej miernym skutkiem. Jednak mimo tych niepowodzeń właśnie to jest jedną z istotnych cech mojej twórczości. Teraz widzę wyraźnie jak różne były nasze światy i jak zupełnie odmiennie wyobrażaliśmy sobie to, czym powinno być życie artystyczne. Przepaść istniejąca pomiędzy nami brała się stąd, że Jonasz Stern był artystą awangardowym, który osobiście doświadczył uczestnictwa w pochodach wytyczających nowe kierunki w sztuce. Chociaż polska awangarda, z kilkoma może wyjątkami, kroczyła raczej w dalszych, niż w pierwszych szeregach, temperatura krzewienia postępu była w niej obecna. Z drugiej strony Stern pokpiwał z zachodniej awangardy i jej kolejnych fal: panie, panie, to taka przednia straż, za którą nikt nie idzie, oni robią tylko kariery, to karierowicze. Ta sprzeczność była jednak tylko pozorna. Stern nie wyrzekł się awangardowości. Chciał on tylko być awangardzistą prawdziwym, chciał być w zgodzie z ideałami swojej młodości z lat 30-tych. Na przykład nigdy nie chciał podnieść ceny swojego obrazu powyżej robotniczej pensji.

Ja artystą awangardowym być nie mogłem, ponieważ mam uczulenie na myśl o uczestnictwie w jakimkolwiek ruchu. Nie jestem w stanie wyobrazić siebie kroczącego z własnej woli w jakimś szeregu, i nie tylko w szeregu, ale nawet na czele jakiegoś pochodu. Na skutek tego uczulenia nie zapisałem się nawet do „Solidarności”, choć przez dziesiątki lat marzyłem o czymś takim, co zburzy totalitarne imperium, które podbiło Polskę. Nawet w 1968 roku, gdy Tadeusz Kantor chciał razem z Janickimi i kimś jeszcze utworzyć grupę inicjatywną ruchu happeningowego, mój stanowczy sprzeciw spowodował, że nic takiego nie powstało. W latach 70-tych Zbigniew Warpechowski z Rolandem Millerem i Shirley Cameron chcieli utworzyć ruch performance’owy. Przekonywał mnie nawet do tej idei Andrzej Kostołowski. Wtedy również ze względu na moje uczulenie nic z tego nie wyszło. Nie byłem i nie jestem w stanie wejść w jakikolwiek dżentelmeński układ, który wymusza konieczność zaprzestania rozmowy o faktach. Dla mnie bowiem sztuka to przede wszystkim konkretne fakty twórcze (dzieła), a nie cały ten kożuch opinii powstających niezależnie od faktów, te gry dealerskie, ta autostrada sukcesu, a na koniec hochsztaplernia, w której autentyczni artyści uwikłani są jedynie na zasadzie wyjątków. Cechą rozpoznawczą tych z autostrady sukcesu, obrazującą cały jej mechanizm, są ich biografie, w których następuje wyliczanka sukcesów; nie można się natomiast w żaden sposób dowiedzieć, co konkretnie zrobił dany artysta. Sukcesy są bowiem dziełem dealerów, jurorów i organizatorów rozmaitych lansujących imprez. Dzieło artysty znika, jest tylko nazwisko. Bo im słabszy pretekst, tym lepsze i większe dzieło dealera, tym większe ma on możliwości rozmaitych taktycznych manewrów. W takiej sytuacji jakiekolwiek życie artystyczne nie ma się o co zaczepić i powstaje pustynia. To chyba był ten Sternowy trup. I jest to trup sztuki.

Już wtedy byłem zdecydowanym przeciwnikiem Andy Warhola, który właśnie zdefiniował tę oderwaną od faktów autostradę sukcesu, i tym samym postawił kropkę nad i. Stało się to wszystko możliwe za sprawą awangardy, na skutek wślizgnięcia się do sztuki XX wieku bezkrytyczności. Potwierdza to zresztą fakt zaniechania krytyki pod koniec lat 60-tych przez wielu teoretyków sztuki. Profesor Porębski napisał nawet książkę pt. „Pożegnanie z krytyką”. Niedługo potem teoretycy sztuki ogłosili śmierć sztuki. Było to oczywiste w sytuacji, w której autentyczne fakty twórcze znikają z pola widzenia, a ich miejsce zajmują wylansowane fikcje, będące efektem przetasowań między różnymi układami. Istniało bowiem zapotrzebowanie na idoli. Andy Warhol odkrył ten mechanizm. Myślę, że właśnie stąd pochodziła nuta rozgoryczenia w Sternowym: panie, panie, tego trupa to pan nie ogrzejesz.

Ja na pewno tego trupa nie miałem zamiaru ogrzewać. W moim wyobrażeniu życie artystyczne, które winno być obecne w przestrzeni intersubiektywnej, nie tylko nie może być oderwane od konkretnych faktów, ale wręcz odwrotnie, to fakty stają się przedmiotem sporów, osądów, długofalowych dyskusji, różnych weryfikacji, refleksji itp. Ścieranie się różnych indywidualnych, krytycznych osądów dotyczących konkretnych faktów, jest właśnie prawdziwym życiem artystycznym i intelektualnym, w toku którego kształtuje się weryfikowana nieustannie hierarchia cenionych i szanowanych w strefie intersubiektywnej wartości. Byłem świadkiem i uczestnikiem tak rozumianego życia artystycznego, i to nie gdzie indziej, jak właśnie w latach 60-tych w Grupie Krakowskiej. Ale nie na jej oficjalnych zebraniach, gdzie raczej panowała bezkrytyczna dżentelmeńskość, lecz w węższym gronie, na – jak to kiedyś żartobliwie ktoś powiedział – Olimpie, przy stoliku w kawiarni. Tam powstawały niezależne opinie, tak denerwujące ówczesne władze, tam zapadały decyzje o tym, co będzie wystawione w galerii.

Jonasz Stern oczywiście brał udział w tych bardzo nieraz ostrych sporach, w których Kantor przywoływał również osądy nieżyjącej już Marii Jaremy. Z ust Jonasza Sterna także padały surowe osądy, może nawet najsurowsze, ale wszystkie te spory starał się on ukrywać, uważając je za gorszące kłótnie, które w dodatku mogły zagrozić istnieniu Grupy. W tym miejscu zarysowuje się dramatyczna sprzeczność pomiędzy tą zewnętrzną awangardowością Grupy Krakowskiej, a jej istotą, którą mogłem zaobserwować w latach 60-tych, kiedy zostałem do niej wciągnięty. Sprzeczność ta pochodziła stąd, że powojenna Grupa Krakowska w istocie nie zrodziła się z awangardy. Powojenna Grupa Krakowska zrodziła się z dramatycznej obrony własnego „ja” przed totalitarnym zniewoleniem umysłu w dobie terroru stalinowskiego. Funkcjonowanie Grupy w tych dwóch płaszczyznach, wynikających z dwóch różnych źródeł jej zaistnienia, stwarzało i stwarza cały szereg problemów. Z jednej strony można obserwować bezkrytyczne dżentelmeństwo wobec wszystkiego, co awangardowe, Korzystają z tego rozmaici awangardyści spoza Grupy, którym dyrektorzy galerii urządzali i urządzają wystawy. Z drugiej strony odczuwalne jest wyraźnie istnienie graniczącego z masochizmem krytycyzmu. Stąd w Grupie tyle było wewnętrznych napięć i konfliktów.

Profesor Krakowski na przykład ma do dziś pretensję do Grupy Krakowskiej, że nigdy nie była ona porządnym awangardowym stowarzyszeniem z jednolitym programem, lecz jakąś przypadkową zbieraniną istniejącą dzięki łaskawości niejakiego Zenona Kliszki. Uważam takie stwierdzenie za zdecydowanie fałszywe. Myślę, że to co stwarzało i stwarza kłopoty w funkcjonowaniu wewnętrznym Grupy, a także utrudnia pracę historykowi sztuki, jest równocześnie jej niezwykłym fenomenem. Fenomenem dzięki któremu na mapie awangardyzmu pojawiła się grupa oryginalnych, niepowtarzalnych, w końcu nietuzinkowych artystów.

Najbardziej jednak wyraźnym przykładem sprzeczności, o której mówię, był sam Jonasz Stern. W przeciwieństwie do upowszechnianego niegdyś twierdzenia jakoby Grupa Krakowska to był przede wszystkim Tadeusz Kantor myślę, że Grupa Krakowska to przede wszystkim Jonasz Stern. Właśnie ze względu na niezwykłą kondycję psychiczną pozwalającą mu na sprostanie owej sprzeczności. Całkowicie oryginalna, niepowtarzalna twórczość Sterna była zaprzeczeniem awangardowości. Był on w Grupie tym „patriarchą ze wschodu”, jak powiedział Kantor. Z jego obrazów bije ponadczasowość. Więcej w nich sacrum, niż jakiegoś materializmu komunistycznego. Niezwykle surowe sądy Sterna były zaprzeczeniem dżentelmeńskości. Jego przejścia życiowe sytuowały go w końcu w przestrzeni czysto duchowej, ponad przemijalnością biologiczną. Śmierć miał już poza sobą. To wszystko składało się na jedną stronę postawy Jonasza Sterna. Z drugiej strony Jonasz Stern prezentował się jako człowiek bardzo konsekwentny. Skoro gdzieś w latach 30-tych ubrał płaszcz awangardowego artysty, to nosił go do końca życia.

Tadeusz Kantor również był artystą awangardowym. Miał chyba nawet większe aspiracje, by kroczyć w pierwszej straży jakiegoś pochodu, a może nawet na jego czele. Ale Kantor był człowiekiem z gruntu niekonsekwentnym. Przywdziewał różne płaszcze, ale tylko na chwilę. Było to nawet w tamtym czasie usprawiedliwione swojego rodzaju posłannictwem. Kantor chciał pokazać polskiej prowincji za żelazną kurtyną, co aktualnie „nosi się” w świecie. W swojej awangardowości był on jednak czasem aż zabawnie niekonsekwentny. Potrafił wielokrotnie na jakichś spotkaniach głosić jakieś radykalne hasło, że młodzi zawsze mają rację. A równocześnie na tych samych spotkaniach często wyrzucał jakiegoś młodego człowieka ze słowami: pan jest gówniarz, proszę wyjść. Nie było to całkiem pozbawione sensu, bo można, a w pewnych warunkach nawet należy być młodym, ale nie można być gówniarzem.

Ale jak odróżnić młodego geniusza od gówniarza w sytuacji bezkrytycznej dżentelmeńskości awangardy, kiedy o faktach się nie rozmawia. Wkrada się w tym momencie kryterium wyboru niebezpiecznie zbliżone do kryterium opartego na przemijalnej, często biologicznej kondycji, podobnie jak to ma miejsce w sporcie, czy podczas wyborów miss piękności. Kantor skończył w końcu z zabawą w awangardę i oświadczył, że z tej autostrady schodzi. A na jakimś spotkaniu, już w latach 80-tych powiedział: były różne kryteria awangardy i jako stary awangardysta oświadczam, że wszystkie poniosły fiasko. Całe piekło jest tu, i wskazał palcem na swoją pierś, swoje wnętrze.

Niestety spory i dialogi przy kawiarnianym stoliku, które miały miejsce w latach 60-tych i które uważałem za jakiś zalążek życia artystycznego, urwały się gdzieś na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Zwyciężyła awangardowa dżentelmeńskość, i o faktach przestało się raczej mówić. W roku 1978 po rozpaleniu przeze mnie ognia w Krzysztoforach miała miejsce jedynie przekomarzanka z Jonaszem Sternem na temat trup, czy nie trup. Dodatkowo katolik Stanisław Balewicz i komunista Jonasz Stern wspólnie zmusili mnie do ocenzurowania mojej nagości w wydawnictwie dokumentującym manifestację Msza romantyczna, dokonaną w 10-tą rocznicę polskiego marca, co uczyniło tę dokumentację bezwartościową

Mimo, że w kawiarni zanikła dyskusja o faktach, awangardowej, demokratycznej, dżentelmeńskości nie udawało się w pełni zachować w momentach, kiedy trzeba było urządzać wystawy. Wtedy siłą rzeczy pojawiały się namacalne fakty sztuki, a wraz z nimi problemy związane z koniecznością ich wyeksponowania w galerii. W sposób mało dżentelmeński najczęściej zachowywał się Tadeusz Kantor. Zdarzało się, że coś tam wyrzucił. Innym razem kazał przenieść pracę Jończyka do holu. Było to zresztą uzasadnione, gdyż pogodzenie świecących neonów i kolorowych obrazów nie było możliwe. Aż w końcu zdarzyło się, że Tadeusz Kantor wyrzucił sam siebie. A było to tak. Na którąś wystawę Grupy, chyba w 1970 lub 71 roku, przywiozłem swoje prace późno, kiedy ekspozycja była niemal gotowa. Zmontowałem Klaskacz i wtedy Tadeusz zerwał swój obraz wiszący na czołowej ścianie i zaczął z nim biegać po sali, aż w końcu zawiesił go przy wyjściu z galerii. Tak silnie odczuł ironię zawartą w Klaskaczu. Od tego czasu, choć chyba z innego powodu, Kantor przestał wystawiać z Grupą Krakowską.

Od czasu do czasu problemy z faktami pojawiają nadal, mimo dżentelmeńskiej zasady, że o faktach się nie mówi. Kiedyś zdarzyło się, że kilku członków Grupy, uznając Zbigniewa Warpechowskiego za świetnego performera, zakwestionowało jednocześnie jego obrazy, które miały być pokazane na wspólnej wystawie. Sytuacja ta stwarzała moim zdaniem dobrą okazję do ciekawej, żywej dyskusji o malarstwie i o sztuce w ogóle. Niestety zachowanie fałszywej dżentelmeńskości okazało się ważniejsze. Sprawę zatuszowano, pozostał niesmak, a blokada jakiejś dyskusji o faktach stała się jeszcze głębsza. Demokracja oraz bezkrytyczna dżentelmeńskość została jednak całkowicie złamana w trakcie urządzania Jubileuszowej Wystawy Grupy Krakowskiej z okazji jej 60-lecia oraz 35-lecia galerii Krzysztofory. Józef Chrobak chcąc zrobić dobrą wystawę zachował się jak ostatni brutal. Jednym artystom wystawił po 3 prace, innym po jednej, jeszcze kogoś chciał pominąć.

Przy okazji tej wystawy aż język świerzbił,  by zakrzyknąć, że Grupa Krakowska na tle martwego awangardyzmu jest nadal żywa, mimo przemijalności biologicznej, która dotknęła dużą część jej członków. Ale i w tym względzie stał się jakiś cud. Wszystko to, co kiedyś tworzyło intersubiektywną przestrzeń tego środowiska, wcieliło się w jednego, żywego biologicznie człowieka, w dyrektora galerii Józefa Chrobaka.

Dziś, gdy przychodzę do Krzysztoforów, o każdej niemal porze dnia z czeluści za barem wyłania się z rozwichrzonymi włosami ucieleśniona w Józefie „Grupa Krakowska”. I jak dawniej od słów „co słychać” zaczyna się rozmowa przy stoliku i kawie. Z tym, że dziś atmosfera kawiarni jest sympatyczniejsza i swobodniejsza niż dawniej. Nie ma kapusiów i nie trzeba niczego konspirować.

Jonasz Stern wprawdzie sympatycznie, ale jednak wytykał mi rozpalanie ognia w Krzysztoforach. W przeciwieństwie do niego Józef Chrobak namówił mnie w roku 1988 do jego rozpalenia. Sam nawet rozrąbywał drewniane kloce potrzebne do odtworzenia Żywego Pomnika – Przepowiednia II z 1968 roku. Przy tej okazji kolejny raz zostały w Krzysztoforach rozpalone ogniska.

Nasze rozmowy z Chrobakiem stwarzają oczywiście jakiś zalążek życia artystycznego, bo rozmawiamy też o konkretnych faktach. Co prawda raczej o faktach z przeszłości, gdyż odbywa się to na ogół w kontekście dzieła jakiego podjął się Chrobak. Mam na myśli trud wydania wielu tomów dokumentów o Grupie Krakowskiej i artystach tego środowiska. Kiedy tak siedzimy w przyjemnej atmosferze kawiarni jest prawie sielankowo. Ale, jak już wspomniałem, w Józefa Chrobaka wcieliła się Grupa Krakowska z jej najbardziej dramatycznymi sprzecznościami. Bo oto, od czasu do czasu, Józef Chrobak przywdziewa odziedziczony po Jonaszu Sternie „płaszcz”, twarz mu drętwieje i robi wtedy w Krzysztoforach wystawę jakiemuś artyście z bliżej nieokreślonego układu, mającego być zapowiedzią polskiej autostrady do sukcesu. Przywołuje przy tym najradykalniejsze, sformułowane przez Kantora hasło, że młodzi mają zawsze rację. Oświadcza mi wtedy oschle, że nie możemy się izolować. Moim zdaniem jednak efekt tego jest taki, że w Krzysztoforach daje się odczuć choroba drętwicy, świadcząca o obecności wirusa bezkrytyczności. A członkowie Grupy coraz częściej wystawiają i robią akcje w innych galeriach. Jeśli chodzi o izolację, to muszę powiedzieć, że nie rozumiem tej sprawy, gdyż nigdy ze swoją koncepcją życia artystycznego i intelektualnego nie pchałem się na autostradę, ani nie zamierzam się tam pchać. Na takiej autostradzie nie da się toczyć dysputy, w której mogłaby się ucierać jakaś hierarchia wartości. Na autostradzie nie wolno przystanąć, nie wolno zwalniać, oglądać się wstecz, nie wolno się wahać. Autostrada determinuje, następuje ubezwłasnowolnienie. Trzeba się jej poddać, albo się z niej wylatuje na skutek kraksy.

Mimo wyczuwalnej czasem drętwicy, wirus bezkrytyczności nie czyni jeszcze w Krzysztoforach, a także na przykład w galerii Foksal czy Muzeum Sztuki w Łodzi, zbyt wielkich spustoszeń, ponieważ placówki te utrzymują jakiś poziom na skutek rozpędu nabranego w przeszłości. W innych miejscach wirus ten powoduje o wiele większe spustoszenia. Wrócę w tym miejscu jeszcze raz do Jonasza Sterna. Przez wiele lat był on profesorem Akademii. Dzięki swojej kondycji psychicznej potrafił egzystować w takiej oto sprzeczności. Z jednej strony był on zwolennikiem wolnej sztuki. Należał przecież do Grupy Krakowskiej, która była wyraźnie antyakademicka. Z drugiej strony, w tym samym czasie uczył na Akademii. Jeśli chodzi o ocenę poczynań studentów, Stern był dla nich macochą, co nie stanowiło zresztą przeszkody w towarzyskich przyjaźniach. Kiedyś nawet wyraził się, że jeśli będą go naśladować, to on im palce poobcina. Równocześnie jednak, już w płaszczu awangardowym, przekonywał swoich towarzyszy partyjnych do awangardyzmu. Antoni Hajdecki, któremu Stern zrobił wystawę w Krzysztoforach, zaczął nawet w swoich rzeźbach stosować jakieś elementy „do winkla”. Marian Konieczny już nie dał się namówić, bo dla niego zawsze ważniejsze niż sztuka były pieniądze. Studenci nie byli w stanie pojąć tych powikłanych sprzeczności tkwiących w Jonaszu Sternie tym bardziej, że gdzieś w latach 50-tych i 60-tych awangarda uległa ostatecznemu zakademizowaniu. Spór między tradycją a awangardą zakończył się. W sporze z tradycją rozpoznany został kicz tradycyjny. Wraz ze zakademizowaniem się awangardy powinno nastąpić rozpoznanie awangardowego kiczu. Nie nastąpiło jednak. Nie pozwoliła na to dżentelmeńska zasada zakazująca mówienia o faktach, które na terenie awangardy się wydarzyły. Ta dżentelmeńskość zaczęła w końcu graniczyć z arogancją. Powstała sytuacja, w której wszystko, co posiada pieczątkę awangardowości i co proponują młodzi, jest odtąd wolne od kiczu.

Śmiertelny dla sztuki wirus bezkrytyczności zbiera żniwo. Akademizacja robi postępy. Należy więc oczekiwać, że w niedługim czasie nastąpi profesjonalizacja kiczu. Niedawno w Krakowie na temat kiczu odbyła się sesja naukowa, w której wzięli udział profesorowie z Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wiodącym hasłem sesji było zawołanie: ćwicz kicz.

Kraków, lipiec 1993

 

 

P.S. W momentach całkowitego luzu refleksyjnego Jonasz Stern mówił: z ludźmi jest całkiem podobnie jak z rybami. Bo wie pan, co robi mądra płotka otoczona przez okonie, które chcą ją zjeść? Wyskakuje w górę i pada na brzeg. Ja ją wtedy przenoszę i wypuszczam w innym miejscu do rzeki. Na to ja pytałem: skoro Pan tak wyczulony, to jak Pan może łowić je na okrutny haczyk wędki? Jonasz na to: panie, panie – łapią się tylko głupie ryby. Żadna mądra ryba nie da się złapać.

copyright Fundacja im. Marii Pinińskiej-Bereś i Jerzego Beresia, 2022 | made by studio widok

maria
pinińska
bereś